– No i to by było na tyle – mówię przekornie do dzieci zafascynowanych ruchem statku, na którym się znajdują. A może bardziej zajętych lodami zakupionymi w statkowej kantynie. Zimnymi lodami. Lodami na patyku. Lodami w cenie 5 złotych za sztukę.
– Jak to? – pyta starszy.
Młodszej lód spływ po palcach, by następnie spaść kropelka po kropelce na bluzkę. Białą bluzkę, a lód jest truskawkowy.
– Tata tylko was wkręca. – Kobiety nie potrafią bawić się w przekomarzanie. Mama tej dwójki nie jest wyjątkiem.
– Co znaczy wkręca? – pyta młodsza, jednak jej pytanie zostaje bez odpowiedzi.

– Jak wkręca? Sama zobacz – ciągnę z powagą. Ona jeszcze nie wie, gdzie przyjechała. – Dalej nie da się płynąć. Widziałaś kiedyś statki pływające po trawie? – Wszyscy wyglądamy przez przednią szybę, na dolnym pokładzie. Dzieci też. Lody już się skończyły. Przed dziobem górka porośnięta trawą. Stalowe liny oparte na metalowych kołach ustawionych w rzędach. Widzę zwątpienie w jej niebieskich oczach, jednak ciągle stara się nie wierzyć w koniec rejsu, który ledwie się zaczął.
– I tak jest fajnie – mówi ta młodsza w lodzie truskawkowym wymazana. Ci młodsi potrafią się cieszyć niczym i dlatego z nimi tak miło odkrywa się świat.
– Nie, no żartowałem. Zaraz statkowi wyrosną koła i pojedziemy dalej.
– Tata! – Starszy nie zawsze lubi ten sposób rozmowy.

– Sam zobacz! – wskazuję przestrzeń przed nami. Jeszcze nie widzimy, jak lina się napina, przesuwa się po rolkach grzbietowych i ciągnie nasz statek, a właściwie platformę, na której osiadł. Wtaczamy się po dwóch metalowych szynach szeroko rozstawionych. Jeszcze nie wiemy, że się wtaczamy. Wszystko jest ukryte pod wodą. Podwójne szyny. Nowatorskie podwozie. Platforma wtacza się na górkę i na razie tylko tę górkę widzimy. – Teraz to się robi strasznie, bo z górkami jest tak, że jak się na nią wjedzie, to i zjechać trzeba. Trzymajcie się mocno – szepczę do dzieci. – Zapnijcie pasy – buduję atmosferę. Ktoś, w dalszej części statku, kto zasłyszał moje słowa, odruchowo rozgląda się za pasami.
– Ale tata tu nie ma pasów.
– No, nie ma. Ale nie wiem, czy to dobrze. – Nie pamiętam, kiedy zgasły silniki. Kiedy wpłynęliśmy na platformę.
– Mamo trzymaj mnie! – Młodsza wtula się z radosnym strachem. Nie jest przerażona, czuje się jak w wesołym miasteczku, na karuzeli, która nabiera prędkości. A statek wtacza się pod górę, z mozołem niczym lokomotywa w wierszu Juliana Tuwima. Najpierw – powoli – jak żółw – ociężale, ruszyła – platforma – po szynach ospale, …. Może nie do końca tak to opisywał, jednak jakoś w podobnym stylu. Ten starszy kręci filmik aparatem marki Nikon. Nie wiem, czy aparat ten jest włączony.

Wtaczamy się niemal na szczyt. Dziobem wierzchołek mijamy. Mijamy śródokręciem. Przechylamy się. Łódka nasza patrzy dziobem w dół. Patrzymy na 490 metrów torów prowadzących do następnej wody. Trzy, dwa, jeden… i… ruszamy! Ja się trzymam. Ona się trzyma, ta mniejsza się trzyma. Ten większy usiadł. Ruszyliśmy. W dół ruszyliśmy najpierw powoli. Potem powoli. Cały czas powoli. My toczymy się w dół, pusta platforma w górę się wtacza. Jest tak ciepło, że nim dosięgnie celu, całkiem obeschnie. Obeschnie, by znów zanurzyć się w wodzie.

Jest czerwiec, rok 2019. Upalny dzień, który spędzamy na pokładzie statku. Birkut – jego nazwa, trochę przekorna, bo nasza łódka nie szybuje w przestworzach niczym ptak, którego imię nosi, a jedynie wodą i trawą się przemieszcza. Ale ponoć wszystkie jednostki żeglugi imionami ptaków są ochrzczone: Birkut, Pingwin, Marabut. Tak mówił kapitan, miły pan z wąsem i uśmiechem. Jednostka nasza ponad 40 lat temu dotarła tu z Krakowa, gdzie ją wybudowano i butelkę szampana na chrzcie o burtę rozbito. Kapitan nie był przy chrzcie. Tak mi kapitan wyjawił. Opowiedział to wszystko, gdy za sterem siedział. Siedemnaście lat tu pracuje, choć nie zawsze był kapitanem. Ale teraz jest. Łódka, na 20 metrów długa i 3 metry szeroka, posłusznie wykonuje jego polecenia. Często i 60 osób przewozi, a to odpowiedzialność jest wielka. Dzisiaj jest może 35 osób, a i tak tłoczno jest na górnym pokładzie.

Ona macha. Chociaż jest moja, to macha do tych z sąsiedniej łódki. Nie widzę nazwy, a nawet jej nie szukam wzrokiem. Widzę tylko tego bladego bez koszulki, którego nadmiar ciała rozlewa się w plastikowym siedzeniu i który już od słońca zdążył się zarumienić. A ona macha w jego stronę i w stronę tych na dziobie ściśniętych. Kiedyś byłbym zazdrosny, że tak macha, nie stojąc przy mnie i że nie do mnie macha. Może dziś też jestem? Ja też macham, pozdrawiam sąsiedni statek. Statek, który ciężarem pasażerów mocno przechylony jest na prawą burtę.

Mała dziewczynka, Neli, wyłania się spomiędzy machających dorosłych na dziobie. Ma długie, ciemne, proste włosy i hiszpańską urodę. Pasuje do tego dzisiejszego słońca. – Powiedział, że jestem piękna! – krzyczy do mamy, a może do całego statku.
Piszę tyle o statku, ale nie dla niego tu jesteśmy. Pochylnia Buczyniec i pochylnia Kąty są dziś naszym celem. Chciałbym wiedzieć wszystko i wszystko wam przekazać o tym miejscu, które ponad 150 lat temu powstało, nie dla turystów, ale dla transportu towarów – głównie drewna, które było skarbem Oberlandów. Transport drogą wodną był najtańszy. I chociaż kiedyś było inaczej Kanał Oberlandzki, czy jak go dzisiaj zwiemy Elbląski, dzisiaj jedynie turystom służy.
Pochylni na tym kanale jest pięć. My tylko dwie z nich odwiedzamy, co i tak dwie godziny nam zajmuje. Dla dzieci, uwierzcie, dwie godziny to wieczność, jednak w tym przypadku, dwie pochylnie w dół, następnie powrót nimi w górę i ciągle było ciekawie. Pochylnie powstały zamiast pierwotnie planowanych 32 śluz komorowych. Niwelują one prawie stumetrową różnicę poziomów. Dzięki temu rozwiązaniu do przeprawy statków zużywa się pięciokrotnie mniejszą ilość wody. Za ojca projektu uważany jest Georg Jacob Steenke, pruski inżynier. Pewnie nigdy by nie pomyślał, że po ponad 150 latach będę pisał jego imię, że inni też jego imię pisać będą. Panie Steenke, dziękujemy za mile spędzone chwile w rodzinnym gronie, chociaż nie to zapewne było pana celem, na pewno nie głównym celem.
Pochylnie z suchym grzbietem nie są jedynymi, ale tylko one napędzane są jedynie siłą wody. Tylko one mają podwojone szyny na górnej i dolnej stacji i specjalną konstrukcję podwozia, by statki się nie łamały.
– Głodny! – woła ten starszy: – Jestem głodny!
– Mama głodna – ta mniejsza woła. Nigdy nie wiem, czy to z własnej inicjatywy, czy papuguje po bracie. Ona odbiera frytki belgijskie z samotnie stojącego food traka, podaje młodszej i starszemu podaje, zapiekanki już dawno wykupiono. Słońce już nie pali tak mocno. Nasz czas na pokładzie Birkuta już dobiegł końca. My też jemy belgijskie frytki.

Tymczasem w kanale słychać gong. Maszynista wprawia w ruch koło wodne o ukośnych kieszeniach, każda trzy tony wody mieści i obraca to koło, dopóki woda się nie wyleje. Kieszenie na całym obwodzie koła się znajdują. Koło przez przekładnie napędza bęben. Bęben maszyny wyciągowej równocześnie nawija i rozwija grubą linę stalową. Lina przez koła zwrotne wciąga wózek. Wózki są dwa z sobą tą liną połączone. Jeden w górę, drugi w dół się toczy. Jedna lina się nawija, druga rozwija się równocześnie. Wózek ze statkiem pokonuje grzbiet i do wody wjeżdża na tyle głęboko, że statek ponownie na wodzie się unosi, by odcumować i płynąć dalej. Maszynista zmienia kierunek obrotu bębna. Platforma z góry w dół podąża, ta z dołu zaś – do góry. Kolejny statek płynie po trawie. Frytki są smaczne, ciepłe i syte. Dla kolejnych klientów już braknie. Tyle osób tego dnia pochylnie Buczyniec odwiedziło. Jest ciepły, słoneczny dzień, już wieczór niemal. W izbie pamięci oglądamy film. Chłodno i przyjemnie tutaj, inaczej niż na zewnątrz. Starszy słucha o Krzyżakach, Kanale Oberlandzkim, inżynierze Steenke; sosnach taborskich, które skarbem tych ziem były i niejednym masztem się stały. Młodsza śpi w chłodzie. Słońce i świeże powietrze potrafią zmęczyć.
Jest rok 2019, czerwiec. Bilety w cenie 45 zł normalny, 35 zł ulgowy, 35 zł grupowy. Dzieci do 4 lat 5 zł kosztują. Nie rozumiem czemu te dzieci tak szybko rosną, z ich podnoszącym się wiekiem każdy wyjazd kosztuje więcej i więcej. Ale w końcu to nasza bajka. Rejs trwa około dwóch godzin. Są dłuższe, całym kanałem, ale wtedy to 120 zł normalnie, a 85 zł ulgowo kosztuje i czasu o wiele więcej potrzeba. Dla nas dwie godziny wystarczą. Izba pamięci dodatkowo płatna, chociaż pasażerowie żeglugi ostródzko-elbląskiej dużą zniżkę dostają. Skoro się raz w życiu w to miejsce przyjeżdża to i warto do tej izby zajrzeć, by zorientować się, o co w tych całych pochylniach chodzi.
Wspaniała wycieczka. Świetnie się czytało. Płynęłam kiedyś ta trasą, dzięki Twojemu wpisowi, odżyły wspomnienia.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dobrze się dzieje, kiedy tak się dzieje :), że nasze losy w drodze tak i trochę twoim przeżyciem się stały. Trasa ta się zmienia, można też zmieniać środki transportu i innym pokazywać co nas urzekło.
PolubieniePolubione przez 1 osoba