Jesienią, wieczorową porą, późno wieczorową, los nas powtórnie do Fromborka sprowadził. (byliśmy tu latem) Na ogrodowej zakwaterował i przy torcie urodzinowym, przy stole usadowił. Dziwny ten los i jego wybryki. Bynajmniej nie tort i urodziny Michała Juszczakiewicza były naszym zamierzeniem, nie znamy się na tyle, by życzenia sobie składać, ale udział, ledwie zauważalny, w filmie o tytule, dzisiaj już mogę go zdradzić, „Tajemnice astronomii Mikołaja Kopernika”. Rzecz, jak się domyślacie, o Koperniku. Mam wrażenie, że sławny się on stał ostatnimi czasy i wiele zamieszania czyni wokół swej osoby. Doszło nawet do tego, że badacze niczym paparazzi zaglądają do jego alkowy. Jednak film nie o amorach, ale o samym poruszeniu Ziemi traktuje. Tak myślę. Filmu jeszcze nie widziałem, jednak z chęcią zobaczę, szczególnie te sceny, w których ja, dzieci moje i żona, przewiniemy się przez kadr.

Frombork jesienią jest inny, pusty i cichy, jak też bardziej oziębły niż latem. Smażalnie zamknięte, fontanna nie tryska radosnymi strumieniami, a kawiarnia w wieży wodnej przeniesiona została do sklepiku do niej przytulonego, aby nadal w cieple i nastrojowym wnętrzu kawowe wspomnienie móc serwować. Sprawdziliśmy też i jest to prawdą, że bilet na wieżę naprawdę jest całoroczny.


Ogrody Kanonickie, pożółkłe jesienią nie są nazbyt popularne. W tych to właśnie ogrodach znajdowało się ponoć pavimentum, miejsce, z którego astronom obserwował i liczył niebo. Nie ma dziś pavimentum, nie ma kanonii Kopernika będącej mu domem na czas pokoju, przeminęły z czasem. Dzisiaj w domniemanym miejscu jego domu jest kanonia pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Mieści się w budynku budowanym w 1565 roku, a więc po śmierci Kopernika, na najwyższym wzniesieniu w mieście. Dom Kopernika, bo tak określana jest powyższa kanonia, nigdy go nie gościł, jednakże ponoć tutaj były jego włości, jego kanonia, a obok pavimentum. Dzisiaj to miejsce przez Caritas zarządzane, karmi tych, co im do pierwszego nie wystarcza. Jednakże nie tylko, bo i ty za naprawdę niewielkie pieniądze posilić się możesz, do czego zachęca gospodarz i szyldy na mieście „OBIADY W DOMU KOPERNIKA”.

Sześć kanonii się ostało. Dają one nikłe wyobrażenie o ich wyglądzie, zwłaszcza że wszystko, co je otaczało – stajnie budynki gospodarcze, dawne ogrody – zniknęło.

Podczas naszego pobytu te ogrody stały się planem filmowym. Spotkałem młodego Kopernika i nie mieliśmy wspólnych tematów. Kręcili się ludzie w strojach z epoki. Jeźdźcy na koniach z majątku Tulisów. Elwira Twardowska ludzi tych wszystkich zdobiła, a Michał Juszczakiewicz, za kamerą wykrzykiwał: „Tak! Dokładnie tak, idealnie! Dobre to było, naprawdę dobre. Chodźcie, zobaczcie to” – puszczał nagrane przed chwilą sceny, mówiąc: „Naprawdę dobre. Zróbmy to jeszcze raz”.


Katedra
Zastaliśmy zawarte drzwi katedry zamknięte wiekowym zamkiem, kluczami z ubiegłych wieków zakluczone. Zapewne zaniechalibyśmy zwiedzania świętego wnętrza, poprzestając na zawartych wrotach, zachodnim portalu wejściowym i dostojnych ceglanych murach oblężonych rusztowaniami, jednak tak się nie stało.

Spotkaliśmy go na dziedzińcu, bodajże nieopodal dębu Mikołaja. Trudno opisać człowieka widzianego o zmierzchu, w miejscu, gdzie teraźniejszość miesza się z przeszłością. Szczególnie jesienną porą. Na pewno się uśmiechał, dzierżąc dwa metalowe klucze w dłoniach. Dwa otwieracze, które kluczą już dziesiątki, jak nie setki lat, zamykają i otwierają drewniane wrota portalu.
Nie wiem, kto czyim widokiem był bardziej zaskoczony, my jego – klucznika katedry, czy on widokiem kanonika wraz z rodziną, z czasów Kopernika wyciągniętych.

Tadeusz, bo tak było mu na imię, jakby posmutniał, widząc rodzinę ponoszącą porażkę w starciu z wrotami arcykatedry. We wnętrzu słychać było dźwięki piszczałek, melodie, które je wypełniały pod samo sklepienie.
– Może coś temu zaradzimy – wyraził się z troską w głosie. – Tylko nie wiem, czy dzieci wytrzymają, bo gdy tam wejdziemy i drzwi tymi starymi kluczami zakluczę – tu zadzwonił nimi znacząco – to dopiero po czterdziestu minutach możliwość wyjścia się pojawi. – wypowiedział to wszystko spokojnym głosem, takim co już do wielu słuchaczy przemawiał.
– Brzmi kusząco. – Uśmiechnąłem się, stojąc na dziedzińcu, odziany w kanonickie szaty.
– Oczywiście musieliby państwo chwilę poczekać, bo właśnie ja też czekam na grupę, która lada chwila powinna się zjawić.
Minęła chwila i dziedziniec wypełnił się gwarem. Teraz czasami pytam sam siebie: czy to wydarzyło się naprawdę?
Jednak doskonale pamiętam, jak drzwi, które do tej pory nie chciały nas wpuścić, teraz zawarły się nam za plecami, a Tadeusz starannie je zakluczył. Jak mówił, tak się stało, teraz nikt wyjść nie mógł. Córka z żoną już na Ogrodowej do domu nr 24 się zbliżały, a nas klik… klik oddzielał od nich, no i ta ciemność, która coraz dokładniej zakrywała świat poza murami. Czy tam, gdzie były, były teraz bezpieczne, w świetle latarni, w obcym cichym mieście? Czy my mogliśmy się czuć bezpiecznie za zamkniętymi drzwiami? Arcykatedra przytłacza swym ogromem i jeszcze przez wieki będziemy odkrywać jej tajemnice.
Koncert
Rozległy się dźwięki kompozycji Bacha. „Toccata i fuga d-mol” nie tylko zagłuszyła myśli, ale osadziła nas twardo na drewnianych ławach, osadziła w świecie katedry, w tych gotyckich murach. Tak, dobrze czytacie, katedra stała się nam na tamtą chwilę całym światem, centrum, niczym Ziemia przed Kopernikiem. Toccata najpierw na nas wrzasnęła mocnym akcentem, którego zapomnieć nie sposób, by później urzec nawet to najmniejsze serce. Światła były posępne, ale i intrygujące, odwracały uwagę od cieni. Cienie natomiast skrywały wiele i już wtedy zdawałem sobie sprawę, że nie zdradzą swoich tajemnic.

Muzyka opowiadała historię, a może to katedra pod jej wpływem otwierała się w wyznaniu.
Sacrum, profanum. Część dla biskupów, część dla kanoników. Szesnastu kanoników, szesnaście ołtarzy, po jednym dla każdego, by mogli regularnie nabożeństwa odprawiać, co było ich powinnością. Kanonicy się zmieniali, ale zawsze szesnastu ich było. Każdy dbał o swój ołtarz i na świątynie daninę łożył. Dalej są przy swoich ołtarzach, w kryptach ziemnych skryci. Z różnych lat i epok trochę się ich zebrało. Ten wieczór, ta muzyka były także dla nich. Ich duch pozostał, kręcił się, spozierał na lud nowy, w ich święte miejsce przybyły, jego domostwo odwieczne próbując zrozumieć. Toccata utrzymana w szybkim tempie w fugę ewoluuje, temat jakby ucieka, przenosząc się z głosu do głosu, z postaci na inną postać. Tak wiele w tym duchów historii, że spamiętać nie sposób, jednak wrażenie pozostało. Brawa z letargu mnie wybudzają, kiedy muzyka ucichła, gdy światło przy instrumencie zgasło, a organista rozmył się w cieniach. Jasia małe rączki też biją brawa i ja się dołączam.
Kostek
– To jest Kostek. Bardzo miły pan, w przeciwieństwie do tego po drugiej stronie. Po drugiej stronie niby jako lustrzane odbicie tego, naprzeciw którego teraz stoimy. To powstało po śmierci, a tamto ponoć jeszcze za życia. Można śmiało z nim się przywitać. Chyba nie boisz się go chłopcze? – zwrócił się Tadeusz do Jasia. – Podejdź. Podaj mu dłoń.
Jaś podszedł, położył swą dłoń na kościstej dłoni w kamieniu wykutej. Jak Tadeusz obiecał, tak się nic nie stało.
– Będzie on ci teraz przyjacielem – dodał.
Staliśmy tak sobie przed płytą nagrobną Stanisława Bużeńskiego w jednym z filarów, przy jednym z ołtarzy osadzonej. Kanonika o wielu pasjach i talentach. Tak sobie pomyślałem, że był i go już nie ma, tak jak ja teraz jestem, a kiedyś mnie nie będzie. Po nim został ten szkielet frasobliwy w granicie wykuty i takim nieposępnym obliczem daje się poznawać kolejnym ciekawym przeszłości.
W szkieletach nic się nie zgadzało. Żebra nie w tej liczbie co trzeba i jakieś takie dookoła. Kręgów szyjnych więcej, już na pierwszy rzut oka. Czaszka, co prawda, podobna do czaszki jednak w żadnym razie stopa. A jednak nikt nie wątpi, że to szkielet i że taki trochę zatroskany stoi. Patrzy na czas mu pozostały czy też czas jego zaprzeszły. Patrzy na taki czas w klepsydrze zamknięty. Tylko, czy czas można zamknąć?
Dziwne te płyty nagrobne w kamieniu z kunsztem ciosane, wyróżniają się wśród niemal setki innych pod kopułą tej świątyni.
– Tata, to… to jest cmentarz taki wielki.
– Wiesz co? Coś w tym jest, chociaż nigdy w ten sposób nie myślałem. Ale masz zupełną rację.
Znowu Kopernik
Nie sposób nie wspomnieć o Kopernika grobie, który pod drugim filarem południowej nawy w niedawnych latach został ogłoszony. W niedawnych też latach ten dziś sławny astronom doczekał się swojego epitafium z czarnego marmuru.
– I tutaj zasieję w państwu ziarno niepewności. Grób jest odkryty. Tożsamość dwoma włosami z ksiąg kopernikowskich potwierdzona, jednak pewności nie ma. – Pan Tadeusz tu przycichł, rozważając, czy powinien wyjawiać, co mu w głowie siedzi. – Śmiem twierdzić, po studiach pewnego dokumentu, że mogła zajść pomyłka. Napisane w tym piśmie było, że kanonik Kopernik swój ołtarz posiadał i owszem pod drugą kolumną – nastąpiła krótka pauza – ale od strony północnej. Czyli, jak sami państwo widzicie, po stronie przeciwnej. W związku z czym nie zapewnię państwa, że tu pod nami, w tej lekko oszklonej krypcie leżą szczątki tego warmińskiego astronoma. Zagadkę tą rozwikłać może jego wuj Watzenrode, ten, co sam jest nam tajemnicą, a być może pod łukiem tęczowym spoczywa. Jednak na odkrycie tamtej krypty trzeba jeszcze będzie chwilę poczekać.
Pan Samochodzik
„Bo wyobraźcie sobie wypełnioną nocą potężną halę świątyni. Przez wąskie, wysoko umieszczone okna spływa bardzo niewiele księżycowego światła, wszystko więc pogrążone jest niemal w zupełnym mroku […]” (Zbigniew Nienacki). Pan Samochodzik tam właśnie rozwiązywał jedną z zagadek Fromborka. Wiem, to fikcja, jednak epizod, który Nienacki zawarł w swej książce, w autentycznym miejscu katedry osadził. Trzeba jednak pamiętać, że ta katedra, choć ta sama, nie była za czasów autora taka sama jak dzisiaj. Czy autor odwiedził kryptę, którą opisuje, czy to tylko jego wyobraźnia? Jest to zagadka, której bliski rozwiązania jest pan Tadeusz. Pokazał nam miejsce, gdzie mogło istnieć wejście, i obiecał, że podejmie niejedną próbę, by zagadkę rozwikłać. Tak to książkowa zagadka przerodziła się w autentyczną. Sprawdźcie kiedyś, czy odnajdziecie gdzieś w tych gotyckich murach barokiem wypełnionych kamienną tablicę, która za czasów autora mogła się w krypcie znajdować, a na pewno była tam podczas odwiedzin Pana Samochodzika „[…] Z tablicy patrzył wyrzeźbiony szkielet i wskazując na nas palcem, mówił do nas napisem: Tym jesteś, czym ja byłem. Tym będziesz, czym ja jestem” (Zbigniew Nienacki).
Jawa to czy sen
Słów padało wiele, jakby były dalszą częścią koncertu. Same były muzyką, utworem, wariacją na temat. Ich melodia wzmagała ciekawość, dawała poczucie wiedzy, które szybko ulatywało przy natłoku informacji. Informacji, które chciało się spamiętać, jednak spamiętać ich było nie sposób.
– A to są ślady biegającego po świątyni dinozaura. – Wszyscy skierowali wzrok na posadzkę, gdzie w jednej z płyt był ślad odbity. – Ponoć tak mówię, że ludzie są skłonni uwierzyć we wszystko.
– Tata, to prawdziwy dinozaura ślad. – Nie zaprzeczałem, ktoś mądrzejszy mu to powiedział, więc mojej prawdy nie uzna. Zresztą, kim jestem, bym mógł mówić, że to nieprawda?

Gdy wszystko minęło, ciemna noc była na zewnątrz, a chłód przeszywał dreszczem. Wiekowe klucze na powrót drzwi zamknęły.
– Jak się pan nazywa? – zapytałem.
– Kochański Tadeusz.
Jeśli kiedyś zawitacie w te strony, spróbujcie go odszukać i przeżyć z nim fromborską przygodę, a potem napiszcie, że to, co opisuje, stało się naprawdę.
Chciałem napisać mądrze o gotyckich łukach, barokowym wystroju, kapeluszach kardynalskich pod sklepieniem nawy głównej zawieszonych. Jednak jakoś nie wyszło.
Spacer po mieście
Tak sobie spacerujemy po tym mieście starym, starym, ale tak nie do końca, bo po wojnie niewiele się ostało pod wzgórzem katedralnym i większość tego, co mijamy, wyrosło na nowo. Więc tak sobie idziemy Ogrodową, gdzie nocleg mamy, wśród domków czerwonymi dachami krytych. Domów takich prawie jednorodzinnych. Skręcamy w Mickiewicza. Możemy pójść na prawo, jednak wolimy iść w lewo, ku wodzie jakoś nas ciągnie. Tu domy już więcej rodzin mieszczą. Mija nas pan z siatką, brzęczą w niej butelki. Tam z przodu dziewczynka wyrywa się mamie, nie chce nosić czapki, chociaż nadszedł już czas czapek, szczególnie dla tych małych główek. Zimny wiatr wieje od zalewu i strąca ostatnie już pożółkłe liście. Ostały się już nieliczne. A my spacerujemy Mickiewicza. Dawny kościół mijamy rzymskokatolicki, pod wezwaniem św. Mikołaja dawniej. Kościoły to coś, co nie ginie szybko i wiele razy z ruin się podnosi. Może przez to, że ludzie bardziej w kościoły wierzą niż w Boga. Nie rozmawiamy o Bogu, tylko mijamy mury po świątyni ostałe. Niebawem znowu domem pańskim się staną. Tak sobie tylko myślę i pewności nie mam. Wiele razy już do świętości ta świątynia wracała. Jeszcze niedawno miejską kotłownią była i ciepło dawała. Teraz czeka na kolejną świetność.

A my idziemy i zachwycamy się niczym, nie po to się przecież chodzi, by się nie zachwycać. Marzną nam dłonie i nosy. Ulica Mickiewicza, jak mi ta nazwa nie pasuje do tego miasta, do rynku nas prowadzi. Na rynku biedronka pod filarami już zamknięta. Wszystko w koło pozamykane, a wśród wszystkiego kino „Fregata”, które już lata całe cierpi samotność. Stare plakaty jeszcze w holu wiszą, w gablotach zamknięte. Widziałem przez szybę w drzwiach nieotwartych. Filmów już się tutaj nie wyświetla, chociaż projektor jest sprawny i ekran w tym samym miejscu, filmów już jednak nie ma. Stary rynek jest całkiem młody, tak młody, że nie pamięta, kiedy kino zamknięte zostało.

Zachwyca mnie prostota nazw ulic, nazwy wiele tu mówią. Na ulicy Pocztowej znajduje się poczta. Kapelańska – niemal przy świątyni biegnie, dzisiaj jedynie przy murach, ale zapewne niejeden kapelan się tędy przechadzał. Potem Basztowa, a przy niej baszta. Portowa do portu prowadzi, Rybacka – na nabrzeże, gdzie małe kutry stoją, bardziej łodzie rybackie. Nie jest ich wiele, nie więcej niż 80 na całym zalewie, ale i zalew nie jest wielki. Kiedyś ryby było, teraz jest jej mniej, dawniej łódek było więcej, dzisiaj jest ich mniej. Tawerna pod żaglami jest na Rybackiej. Jeszcze tego lata onieśmielała mnie jakoś. Taka nie na moją kieszeń się zdawała, bo ryba droga, a dzieci i tak tylko frytki jedzą.

Tego zeszłego lata śledzie po drugiej stronie portu jedliśmy, a teraz już jesień. Słychać warkot silnika. Południe niemal, a rybacy dopiero co grzebali w sieciach i z rybą wracają. Ryby nie jest wiele, ale i potrzeby takiej nie ma, by było jej wiele. Cztery sandacze, okonie i płocie, wszystko prosto z łodzi do kuchni trafiło, do kuchni Tawerny pod Żaglami. Warto było trafić na ul. Rybacką w tej porze, sandacz rozpływał się w ustach.

Przy porcie jest Dworcowa ulica, niech was to nie dziwi, bo i dworzec niedaleko. I dworzec i tory ciągle są, chociaż pociągom już nie służą, przez co niedługo może ich już nie być i tylko ulica Dworcowa będzie o nich przypominać. Szkoda wielka, bo chciałoby się pociągiem do miasteczka przytoczyć, jednak się nie przytoczymy. Miło nam dzień na spacerze upłynął i teraz miasto nie tylko katedrą się nam jawi.
Liśćmi malowane
Jesień tańczy Jesienna pani Anioł spadłych liści Prawdziwe jej oblicze Paw w kolorach jesieni
Skomentuj