Poranne
słońce wdziera się na kwadratowy rynek, ten większy, z wiekową studnią.
Nie pełni on już swojej targowej roli, więc go Placem 2 Czerwca nazwano.
Dlaczego tak, a nie inaczej? W tyle, jeszcze bardziej oddalony od
wzgórza zamkowego, jest plac mniejszy – prostokątny. Bydło i trzodę, które
kiedyś były w tym miejscu przedmiotem targów, zastąpiły konie mechaniczne
ukryte pod maskami zaparkowanych samochodów.
Światło całym pasem wypiera cienie z rynku większego, daje ciepło ciałom
spoczywającym na ławkach, zahibernowanych we wczorajszym jeszcze dniu. W głowach
tych ciał szumi i ból się w nie wdziera. Potrzebują lekarstwa.

Dzwony, a może dzwon jeden, nawołują wiernych, najpierw cicho potem coraz głośniej, krzyczą: przychodźcie po zbawienie, przychodźcie po spokój. Ksiądz Jan Kukowski szykuje się do celebrowania obrządku. Jego imię i nazwisko nic nie znaczy dla przyjezdnych, i ci zapewne nigdy ich nie poznają. Jego imię i nazwisko znaczą wiele dla parafian, którzy przychodzą na wezwanie dzwonów posłuchać kazania, nad którym jeszcze wczoraj siedział wieczorem przy świecącej się lampce. Dla nich jest pasterzem, ich proboszczem od sześciu niemal lat.
Zahibernowane ciała wczorajszego dnia, wieczoru, pod wpływem ciepła nabierają ruchliwości, podobnie jak cząstki coraz cieplejszego powietrza. Wstają, kręcą się wokół siebie, szukając ucieczki, rozwiązania. Może czekają na określoną godzinę? Przeszłość nie jest im przydatna, o przyszłości nie myślą, chyba że o tej najbliższej, o minuty ledwie oddalonej. Ciała pragną lekarstwa zapomnienia, pigułki obojętności, antidotum na ból głowy, który nadchodzi, a przecież mógłby nie nadejść.
Najpierw otwiera się krata, potem drzwi całe przeszklone.
Ciepłe promienie wygnały szarość poranka, pozostały tylko czarne cienie
przywiązane do obiektów i postaci.
— Pani Aniu złociutka, daj dwa piwka, albo nawet cztery lepiej, na zeszyt.
Oddamy. Zawsze oddajemy. Tak, te czarne specjale, takie z lodóweczki. Pani
Aniu, z pani to naprawdę święta kobieta.
Dwa ciała powróciły na ławkę, trzymając chłodne czarne, które wyraźnie obniżyły
ich ruchliwość i delektują się porankiem.

Dzwony przywołują wiernych, dla niektórych są tylko hałasem. Niedzielnie wyszykowani przemierzają ulice Staszica, Łokietka, Spokojną, przemierzają Plac Żeromskiego, aby potem przez rynek dojść do schodów, na których krzyż kamienny przez księdza Czerwińskiego fundowany, schodów prowadzących do celu, do parafii św. Bartłomieja, gdzie proboszcz przebrany w liturgiczną szatę czeka swego wystąpienia. Mury świątyni wiele mszy pamiętają. Pamiętają Jagiełłę na kolanach, kalwinów i czasy zaborów, II wojnę światową, kiedy to hitlerowski reżim pozbawił je dzwonu. Jak bez dzwonu wierne duszyczki do domu zwołać? Dzisiaj dzwon jest i głośno dzwoni.

Czy już wiecie, o jakim królewskim mieście piszę? Gdzie kiedyś żydowska społeczność górowała liczebnością nad polską, a dzisiaj po niej jedynie cmentarz i synagoga pozostały? Czy wiecie, gdzie franciszkanów z klasztoru wysiedlono, aby najcięższe więzienie na ziemi świętokrzyskiej na ponad sto lat urządzić? Podpowiem, że dzisiaj na powrót budynek powrócił do braci. Już wiecie? Byliście tam? W tym mieście, gdzie w oknie na ulicy Jędrzejowskiej 2 (a może 4?) Sławomir Główczyk drewniane figurki diabłów i aniołów, postaci świętych i nie tylko swojego autorstwa sprzedaje. Jeżeli nie wiecie, o czym tutaj piszę, przeczytajcie dalej, co wam opowiemy.
Zamek na szczycie

Nie potrafię wyobrazić sobie świetności tego zamku, w którym królowie różnych epok gościli. Spoglądamy na niego, siedząc pod gwieździstym niebem. Maluje się bajkowo w świetlnej iluminacji. Stoi osamotniony na wzniesieniu Górą Zamkową nazwanym, pewnie z powodu tego, że zamek na niej stoi. Góruje nad okolicą, takie było i jest jego zadanie. Górę porastają drzewa w niedalekiej przeszłości w czynie społecznym zasadzone, a dzisiaj karczowane, aby zamek na powrót ze wszech stron był widoczny i widoczność z niego na wszystkie strony była.

Nie widzę mostu zwodzonego, który ponoć od wschodu na zamek prowadził i zupełnie nie wiem, skąd tu woda miałaby się znaleźć. Mury grube z kamienia zrobione solidnie, przez co jestem skłonny wierzyć, że przez 250 lat swojej świetności nie wpuściły wroga. Dwie okrągłe wieże pięknie do nieba rosną. Jest też coś, co w przewodnikach kaplicą nazywają i dziura w ziemi skarbiec imitująca. Czy naprawdę w tej dziurze królowa Bona, już wtedy wdowa, swój majątek trzymała?


Była niedziela, letnie popołudnie, gdy na zamek z pola
namiotowego – pod tym właśnie zamkiem ulokowanego – ruszyliśmy. Trakt kamienny
do wrót nas prowadził. Mijaliśmy kolejno rzeźby drewniane władców polski. Był
Łokietek, najpierw książę, potem król polski – mały, ale wielki. Łokietkówna,
która ojca przewyższała wzrostem. Kazimierz Wielki. Czarniecki, wielki hetman
koronny. Jagiełło, który przyrodniego brata i największego swego wroga
więził tu przez dziesięć lat.
— Jagiełło brata więził? To on był niedobry? Ten brat znaczy się?
— Wszyscy w tamtych czasach porąbani byli. Bracia nie o braterstwie,
a o władzy myśleli. Nie wiem zresztą, czy dzisiaj jest lepiej. Albo
taka Bona, która też tutaj drewnianym posągiem stoi i w historii
zamku chęcińskiego zapisała się legendą. Przyjechała z Włoch do Polski.
Syna Zygmunta Augusta II na tronie osadziła, a jak o to walczyła. Na
ziemiach polskich fortunę zdobyła. Należała jej się, bo gospodarna i politycznie
mądra to kobieta. I co jej z tego przyszło? Z synem w konflikt
popadła, na starość do księstwa Bari powróciła z majątkiem, który według
legendy na dwudziestu czterech wozach z Polski wywiozła. Nie mówię, że to
prawda. Po roku została otruta przez swego zaufanego dworzanina Jana Wawrzyńca
Pappacodę – i chociaż wiadomo było, że on to uczynił – żadnej kary nie
poniósł.
— Ale ty mądry jesteś — powiedziała z sarkazmem.
— Wiem — odpowiedziałem z powagą.

Sam zamek, jak pisałem, to tylko mury. Brak tu komnat,
lochów. Miejsc, gdzie gotowano. Od zachodu w młodszej, niższej części
zamku, wieża kwadratowa kształtem do wchodzenia służy, podobnie jak w wyższej
części zamku, jedna z wież okrągłych. Po schodach współcześnie metalowych
po widoki wejść możesz.
W dni tłoczne warto się zastanowić, czy podjąć ryzyko, bo tłum rządzi się
własnymi prawami. Schodek po schodku, noga za nogą się wspinamy. Wnętrze jest
chłodne, ciemne i ponure. Wszyscy chcą słońca, widoków. Wąskimi schodami
wspinają się z dziećmi. Dla dzieci to nawet atrakcja, dopóki nie zrobi się
ciasno. Chociaż są takie, które nóżki bolą od samego już dołu, kiedy tylko o wchodzeniu
pomyślą. Nikt na dole nie wpuszcza. Każdy, kto bilet za 13 zł (bilet normalny)
kupił lub też w innej cenie według cennika zamkowego, sam tę decyzję
podejmuje. Schodki są kręte i wąskie, dwie osoby ledwie minąć się mogą. Na
górze: widok, słońce, powietrze. Na górze tłok coraz większy.
— Tu już nie ma miejsca — krzyczę, próbując schodzić. Tłum krok po kroczku
brnie w górę, nie bacząc na me słowa. Przepycham się w dół pod nurt
z ludzi stworzony. Ciągnę żonę, dzieciom przejście toruję.
— Stooop!!! — krzyczę.
— Stop!… Stop!… Stop! — niesie się echem kolejnych głosów. W dole płacz
dziecka, protesty matki. — Ludzie! Odstąpcie! — Odstępują. Stają na szerszej
stronie stopnia. Matki nie zadowala takie rozwiązanie: — Dajcie przejść, tu są
dzieci — krzyczy.
Dzieci i na górze, i na dole stoją. Czy to nie dziwne, że
właśnie dzieci w pamięci mi się zapisały najwyraźniej? Ruch zamarł. Stoją
duzi i mali, dorośli i nie dorośli. Dziewczynki i chłopcy,
kobiety i mężczyźni. Przepuszczam dzieci, te sprytne, bo dzieci ze sprytu
korzystają, byle im na to pozwolić, zsuwają się w dół, a inni im
odstępują. Za nimi kolejna i kolejna osoba korzysta. Nie wiem, gdzie
większa radość była. Na szczycie, gdzie na widoki kazano im patrzeć, czy kiedy
na powrót na wolność wróciły.
Jak już pisałem, na zamku nic nie ma, oprócz widoków z dwóch wież. Studni, o której legendy krążą, że kiedyś głęboka była na 60 metrów, a może i więcej i przejście podziemne do miasta skrywała. Tak naprawdę, to cysterna w skale wykuta, gdzie wodę gromadzono. A może legenda nie kłamie.

Skoro tu nic nie ma, to po co tu chodzić – zapytacie.
Zwiedzanie codzienne wydaje się nijakie, ale kiedy dodamy tańce, wystrzały,
imprezy nocne i dzienne pełne dawnych strojów, to wartość spotkania
z historią w tym miejscu gwałtownie szybuje w górę. Skoro już
się zdecydujesz swój czas poświęcić na te kamienne ruiny, to sprawdź na stronie
zamku, co się aktualnie w nim wydarza .
Pole namiotowe „Pod zamkiem”

Pole namiotowe to nie kurort wypoczynkowy, szczególnie to pod samym zamkiem. Nie ma tu prywatności, kuchennych pomieszczeń, toalet i zlewów stojących szeregiem. W dzień tłumy na zamek zdążają i do „garnka ci patrzą”. Wieczorem i w nocy lampy przydrożne imitują słońce i wnętrza szmacianych domków nijak w mroku nie mogą się pogrążyć. Zaletą niewątpliwą jest 150-metrowe oddalenie od murów zamkowych, zaletą są ci, co krzemień pasiasty czy kryształ miodowy sprzedają, za pole pieniądze pobiorą i co nieco o okolicy opowiedzą. Mała gastronomia nie oferuje nic unikatowego, nie rzuca na kolana regionalną kuchnią. Zresztą do kuchni w tych okolicach nie mieliśmy szczęścia. Nie oznacza to oczywiście braku regionalnych smaków, my najzwyczajniej ich nie poznaliśmy i jeżeli ktoś miał niezapomniane doznania w Górach Świętokrzyskich i radą zechciałby nam służyć, to prosimy o słówko w komentarzach. Na pewno z dobrej rady skorzystamy.

Pole „Pod zamkiem” polecam tym, którzy i w nocy, i za dnia z historią chcą się zmierzyć, a po jednej nocy w dalszą drogę ruszyć. Zamek w swej iluminacji i przy gwieździstym niebie na długo pozostanie nam w pamięci. Nie polecam nam podobnym obrać tego miejsca jako bazę do poznawania tych gór starych, takie miejsce namiotowe opisujemy tutaj.
Postscriptum

Jest wiele atrakcji w tym regionie, za różnymi przewodnikami nazwy mógłbym wam przytaczać. Lecz wiem doskonale, że wy bardziej obeznani w wirtualnym świecie znajdziecie wartościowe informacje u tych, co do powiedzenia coś w tej sprawie mają. Jednak gdy się zmęczycie tym całym historycznym zwiedzaniem, zajrzyjcie do Centrum Nauki Leonarda Da Vinci i bez pośpiechu odpocznijcie wśród wiedzy. To tak niedaleko od zamku.
Rysunkowe wspomnienia



Newsletter
Cieszymy się, że mogliśmy się spotkać. Zostań z nami na dłużej. Zapisz się a będziemy cię na bieżąco informować o nowościach. W każdej chwili możesz nas opuścić, więc co szkodzi spróbować. Bez względu na twoją decyzję, pamiętaj, że zawsze jesteś u nas mile widziany.