— Tata! Musisz napisać, że widziałem: pięć żab, trzy jaszczurki, jednego padalca. Koniki polne były takie niezwykłe, a niektóre zwykłe. I jeszcze jakiś ptak, jak sprawdzimy, to napiszesz jaki. Tata i napisz, że widziałem dwa małe kotki.
— To ja ci pokazałam! Ja widziałam więcej.


Kiedy obok drewnianej bacówki wchodziliśmy w las, kierując się niebieskimi kreskami na drzewach, które były skrótem do kresek czerwonych, mieliśmy plan – zdobyć szczyt. Plan nie był dokładny, nie precyzował celu, nie nazywał go, jednak cel był jasny: szczyt. Najpierw pojawiły się jeżyny czarne, na krzaczkach w wielu miejscach.

Hamowały tempo marszu, pojawiały się w tych dłoniach mniejszych i większych, by smaku dodać wycieczce i sprawiały, że sam marsz stawał się ciekawy, poznawczy i atrakcyjny. Błądziliśmy po stokach Mareszki. Błąkaliśmy się ścieżynkami i drogami leśnymi. Mijaliśmy strumyki, drzewa porośnięte hubą.

Pojawiały się grzyby, a trzeba wam wiedzieć, że te potrafią pokrzyżować wszystkie plany. Maślak, koźlak, zajączek dołączyły do naszego grzybowego zbioru. Dwie panie z koszami pełnymi, odpoczynku zażywały, by po chwili znów ciężkie grzybowe tobołki targać. Czerwone kreski wyprowadziły nas z lasu. Łąkami w dół schodziliśmy, by napotkać fundamenty starych domów. By napotkać dacze nowopowstałe tych, których stać było na zagospodarowanie sobie odludnego zakątka. By napotkać dom drewniany z płotem obalonym. Zarośnięty był zielem wysokości chłopa, cały wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Kiedy w nim tętniło życie? Jakiego dnia i kto tam ostatnią potrawę upichcił? Tego już się nie dowiem.

— Mają państwo lekarstwa, coś przeciw bólowego? — zastąpiła nam drogę. Nie była stara. Zaniedbana i jakby bezradna. Odziana w przydomowe ubrania, niechlujnie wygodne. — Bo wiecie państwo, bardzo mnie boli. Bark mnie boli. Kiedyś był złamany i odkąd wyleczyli, to boli. A skąd państwo? Może u was jakiś dobry lekarz? Muszę poszukać. U nas, tutaj niedobrze zrobili i boli, muszę gdzieś dalej pojechać. Nie macie nic przeciwbólowego. Nic nie szkodzi. Od dawna już boli, pewnie by nie pomogło. Naprawdę nic nie szkodzi. A państwo u pani Kasi mieszkacie? Nie. Aż z Bartnego idziecie.
Usiadła przed chyżą, domem wapnem bielonym, na schodku. Patrzyła w słońce, to na nas przechodzących. Przed domem studnia i podwórko małe, niegrodzone płotem od drogi. Drewo przy domu porąbane i do grzania, i do palenia pod kuchnią służy. Obok mniejszy budynek, podobnie bielony. Jakiś ul, chociaż ul może już gdzie indziej stał i inny krajobraz tworzył. Kot szary, mały ocierał się jej o nogę, gdy tak siedziała.

Słońce piekło. Na drodze spotkaliśmy żabę zupełnie inną niż w lesie. Nie wiedząc kiedy, w dolinie Zawojki się znaleźliśmy. Nie na żadnym szczycie, jak było pierwotnym zamiarem. Czy to był już Wołowiec? Miejsce, gdzie kiedyś moje pisemne wypociny odbiły się od wydawnictwa Czarne? Dzisiaj nie weszliśmy na szczyt, a cel został osiągnięty.
Bacówka Bartne

Nie wiem, skąd się wziął w tym miejscu i tak szczerze nie bardzo mnie to interesuje. Na imię ma Andrzej, tak przypuszczam, bo chociaż wymieniliśmy kilka słów, to nie można nazwać tego znajomością. Z dziewiętnaście lat temu na taki sposób istnienia się zdecydował, tak gdzieś podsłuchałem, więc nie ręczę, że to fakt rzetelny. Czytałem gdzieś, jak pisał o sobie, że jest półdebilem, nie mam najmniejszego zamiaru nikogo obrażać, uważam, że to wygodne określenie siebie, które pozwala na większą swobodę wypowiedzi, jak i większą porcję twórczego myślenia.
Tego dnia kręcił się przy bacówce, przy swoim domu, swoim gospodarstwie. Miał plan, miał myśl, którą właśnie materializował. W płacie styropianu drążył otwory z pasją i determinacją. Nóż o plastikowej czarnej rączce i wąskim nierdzewnym ostrzu zagłębiał się w materiale i wykruszał białe kuleczki, a te opadały na ściółkę, bo wszystko wśród drzew się działo. Otworów miała być określona ilość – nie mniej, nie więcej – tylko tyle, co potrzeba. Otwory jednakowe nie były, ale taki był właśnie zamysł artysty. Później w otworach wyrosły kozaki, borowiki dorodne, stały gęsto w styropianowym podłożu. Andrzej się kręcił i co chwila dokładał nowe elementy do swojego obrazu. Był mech, były liście z pobliskich drzew opadłe nie tego roku, co stały się ściółką.
— Nie wytrzymam, jak się nie zapytam — Siela skierowała swe słowa do twórcy — Co to będzie?
— Zdjęcie — odparł Andrzej i dalej tworzył swój obraz natury.
— Mama, ja też chcę takie zdjęcie. — Zuzia ma wielką chęć posiadania.
— To zdjęcie jest pana, musiałby się zgodzić.
Zuza spojrzała na Andrzeja swoim błagalnym wzrokiem, on jednak tego nie wiedział. Tworzył bez słowa. Co stworzył, odkryłem później, czytając jego opowieść.


Bacówka Bartne jest na krańcach wioski, jest enklawą turystów wśród łemkowskiego świata. To świat w świecie, oddzielony od świata zielenią drzew i magią istnienia. Drewno ściemniało już przez lata, nabrało powagi i zaciemniło wnętrza. Jest tu woda ciepła czasami, jak w piecu pod kuchnią napalone, a pali się przez dzień cały, by można było pierogi czy kiełbasę bacy przygotować.

Wrzątek jest od zaraz, na resztę trzeba poczekać, ale nie złość się, kiedy zdarzy się zupełnie odwrotnie. W bacówce tej miejsca są do spania i chociaż nie jest ich wiele, to sporo gości się pomieści. Zmieszczą się ci, co biegają głównym szlakiem beskidzkim. Rodziny z dziećmi miejsce tu znajdą, co tym bardziej jest dla nich atrakcyjne, bo samochodem pod samo schronienie można się dostać. Zdobywcy odznak PTTK tu odpoczną i kolejną pieczątkę do książeczki wbiją. Miejsce to jest gościnne, chociaż brak tu tego, co jest zbędne, czyli telewizji, Internetu, zasięgu sieci komórkowych. Chociaż wody, tej ciepłej, też często braknie, to zimnej znajdziesz tu pod dostatkiem. Pianie koguta cię tu nie obudzi, co innego trel ptasi, szum wiatru tańczącego w drzewach – to potrafi z łóżka wyrwać lub też potrzeba podróży, ta to dopiero budzić potrafi. Jeszcze wiele o tym miejscu pisać można tylko po co, skoro sami możecie tego doświadczyć, Beskid Niski odwiedzając.
Bartne
Miał on brodę gęstą i ciemną. W sukienną odzież, taką do pracy, był ubrany. Początkowo myślałem, że alkoholem jest zaprawiony, bo po drodze trochę na boki go nosiło. Jak bardzo się myliłem. Na krótkim postronku krowę prowadził, taką całkiem biało-brązową. Szła za nim nie do końca posłusznie, przez co czasem musiał ją mocniej pociągnąć. Pewnie nie zapadliby mi w pamięć, ten z brodą i ta krowa, gdyby nie to, że środkiem drogi podążali, jedynej asfaltowej nitki, która właśnie na tym odcinku stromo pod górę się wznosiła. By dopełnić obrazu, powiem, że za nimi samochód się wtaczał bordowy, ledwie na pierwszym biegu zmuszony jechać. Krowa z właścicielem nie ustąpiły drogi. Próbowaliście kiedyś toczyć się za zadem krowim? Kim był kierowca, nie wiem. Nie był turystą, bo cierpliwości w nim zbyt wiele. Może to sąsiad brodacza, z którym się nie lubił. Może to adorator brodatego córki, którego ten za dobrą partię nie uważał. Może też być, że pomagał zwierzę z pola prowadzić, a zwierzę nie krową, lecz bykiem być mogło. Jak to się szybko pewne rzeczy zacierają w pamięci.

Bartne jest na krańcach Polski, gdzie czas jeszcze tak nie pędzi, gdzie ludzie mają swoją własną mowę, a cyrylicy używają do zapisywania słów. Tutaj Rusini gospodarzą, czy też – jak ich kiedyś Bojkowie nazwali – Łemkowie.

Bartne ponoć swą nazwę wzięło od bartnictwa (to jedna z hipotez), które tu powszechne było, a i dzisiaj w niejednym gospodarstwie ule tutaj spotkasz, a jak zdobędziesz się na śmiałość i do chałupy zapukasz, to i miodem zakupionym tutaj chłodnym wieczorem herbatę na słodko doprawisz. Nie strasz się ceną wysoką, od nas 50 zł chciano za litr, bo miód tu z polnych kwiatów i spadzi, a ten ze względu na swą unikalność i w innych regionach podobnie kosztować będzie.

Chata mnie urzekła. W książkach i skansenach chyżą nazwana. Przy drodze stała nieoddzielona od asfaltu żadnym płotem. Była długa, drewniana o dachu dwuspadowym, na tyle wysokim i stromym, by śnieg się go nie trzymał, a strych w ten sposób tworzony pełnił funkcję stodoły. Dom na dwie części podzielony. W jednej gospodarz zza firanki nas obserwował, równie uważnie jak my dom jego. W drugiej, znacznie mniejszej, zwierzęta schronienie miały. W tej części drzwi nie było, a z zewnątrz jedynie łeb krowi, zdobiony rogami, w ciemnym wnętrzu udało się dostrzec. Z tej też ciemności łańcuch na światło dzienne się wydostał, na którego końcu pies czarny majątku pilnował. Kiedy było mu zimno czy też zbyt gorąco zawsze schronienie w tej małej oborze mógł znaleźć. Łańcuch był mięsisty, na ciężki wyglądał, a pies taki nie za duży i całkiem spokojny, ani przez chwilę na nas szczekaniem czy warczeniem się nie uniósł. Nie przeszkadzały mu też kury, które w obejściu się kręciły. Na zewnętrznej ścianie, obok drzwi niedaleko, kany metalowe wisiały, czekając pory dojenia, gdy mlekiem się wypełnią. Obrazek sielski prosił się o zatrzymanie w kadrze, na płótnie czy też w poemacie. Wróciłem tu w pewne niedzielne popołudnie, jednak czar prysł, życie się schowało, jedynie chata jak stała, tak stała. Sąsiednie domostwa podobnie bez życia były, bo w tę akurat godzinę wszyscy do świątyni wybyli i liturgii w świętym języku (cerkiewnosłowiańskim) wysłuchiwali. Nie ważne, że słowa niezrozumiałe, bo nie o zrozumienie, a o wiarę się rozchodzi.
Przyznam się, że choćby z powodu samej wiary czułem się trochę jak w nie swoim kraju, pomimo że na mapach to Polska ciągle. O ile w kościele potrafię się odnaleźć, to w cerkwi to już różnie bywa. Dodatkowo język mocno wschodnim elementem barwiony, nie piszę o łemkowskim, w którym do mnie nie mówiono. To wszystko sprawia, że będąc tutaj, odkryliśmy może nie tyle kraj, ile krainę nam nieznaną. Ponoć grekokatolicy mówią o sobie, że są prawosławni w wierze, a katolikami z miłości. Można uznać, że miłość do katolicyzmu Rusinom tutejszym odeszła i teraz tylko na prawosławnych obrzędach się koncentrują i prawosławie całym sercem wyznają. Widać to doskonale po dwóch cerkwiach. Co ciekawe, obydwie budowle są pod wezwaniem tych samych świętych. Jedna prawosławna, którą mieszkańcy pobożnie nawiedzają, druga grekokatolicka jest dzisiaj obiektem duchowo martwym, a przez przypadek naszym celem poznawczym się stała. Budowla jak wszystko, co mijaliśmy, przy cienkiej nitce asfaltu się znajdowała, tego samego, co pod bacówką Bartne w lesie się kończy.
Newsletter
Cieszymy się, że mogliśmy się spotkać. Zostań z nami na dłużej. Zapisz się a będziemy cię na bieżąco informować o nowościach. W każdej chwili możesz nas opuścić, więc co szkodzi spróbować. Bez względu na twoją decyzję, pamiętaj, że zawsze jesteś u nas mile widziany.
Cerkwia pod wezwaniem Kosmy i Damiana
Cała drewniana, jodłowa rzec można, bo właśnie z drewna jodłowego wykonana i jodłowym gontem z zewnątrz okryta, podobnie jak płot świątynię okalający. Na nadprożu liczby 1… 8… 4… 2 to nic innego jak rok budowania. Trzy kopuły wieńczą zadaszenie, takie ruskie, cebulowe krzyżem zwieńczone, krzyżem specyficznym, bo o ośmiu końcach.
— Na mnie państwo czekają? — Nie wiem skąd i kiedy się pojawiła. Włosy miała okryte chustą, bo kobiety w swej skromności w świątyni, nawet tej będącej dzisiaj muzeum, włosy zakryte noszą.
— Jak pani tak mówi, to pewnie tak jest.
— Jaka tam pani.
— Taka sama jak my państwo.
Wprowadziła nas do drewnianego budynku. Podała dziewczynom chusty.
— Należy nagość schować w świątyni. — Jakoś w tym stylu brzmiały jej słowa, może nieco bardziej wschodnim (ruskim) szykiem słów i akcentem znaczone. Tak tłumacząc, pomagała okryć nagość nóg Sieli i córki mojej przed obliczem pańskim.
I GAFA: Niewiasty włosów nie okryły, tak skupiły się na nogach.
II GAFA: — Czy tam u góry są organy? — pytam, spostrzegłszy balkon nad nami.
— W cerkwi nie ma organów. W żadnej nie ma — powiedziała. — U nas pieśni chóralne.
III GAFA: Teraz już wiem, że pop to nie jest ładne określenie kapłana, a wręcz obraźliwe. Wtedy jeszcze nie wiedziałem i o popa zapytałem.
— Czy ładnie tak nazywać księdza klechą? — zapytała i niemal natychmiast sama odpowiedziała:
— Tak nie przystoi nazywać. Proboszczu, mówimy, albo otiec, batiuszka. Nigdy nie nazywamy popem.
Rumieńcem wstydu się okryłem, a ona zamilkła. Tak staliśmy na przejściu z babińca w głąb świątyni. Przed nami ikonostas. Ściana zdobiona ikonami świętych i proroków, za którą niczym namiastka nieba znajduje się prezbiterium. Tam kapłan odprawia boską liturgię, tam znajduje się darochranitielnica (tabernakulum).
Ona stała nam na drodze i nie zapraszała głębiej, nie tłumaczyła, co widzimy, nie opowiadała historii. Stała w swojej chuście w spódnicy do kostek. Nie dostojnie, ale ludowo i schludnie, tak jak przystoi w niedzielę na mszy wyglądać.
— To księga, z której się modlicie?
— Tak, w staroruskim pisana.
Księga była otwarta, cyrylicą pisana. Próbowałem znaczki w słowa składać, jednak nic zrozumiałego z nich nie potrafiłem stworzyć. Księga na jednej z ław leżała, tej zaraz przy wejściu do nawy, otwarta tak, by pismo pokazać, ale treści nie zdradzić. Leżała na samym brzegu tej ławki, jakby ktoś zostawił ją na chwilę i zaraz miał do lektury powrócić. A ona stała niczym strażnik wiary, pilnując, byśmy niewidzialnej linii nie przekraczali. Tak, aby kobieta czy innowierca za ikonostas nie zaglądali. Trzymała nas w babińcu, może krokiem do nawy pozwoliła nam wstąpić, gdzie wedle obyczaju kobiety i ci innych wyznań mają swoje miejsce.

Pytałem o Rusinów, Bojków, którzy sąsiadami byli, a dzisiaj ich nie ma. Trochę o krowach mówiliśmy i że dobre mleko. O tym, że pól się tu nie uprawia, jedynie łąki i krowy brązowo-białe hoduje. Pytałem o pierogi łemkowskie, takie z kaszą, mięsem i grzybami, których smak z porannego posiłku spamiętałem. Ona mówiła niewiele, tyle tylko, że są po okolicach wioski dziś zupełnie puste, wysiedlone zaraz po wojennych czasach. Mówiła o tych, co powracali z wygnania, by Rusinami się poczuć i na powrót swoją krainę zamieszkać. Wspomniała o języku nie polskim, a ich własnym rusińskim, który wśród nich jest ciągle żywy. Było trochę o dzieciach, sąsiadach opowiadających o cerkwi i pobycie w Gdańsku
Nie płaciliśmy za jej czas i oglądanie zabytku. Poprosiła tylko o wpis w księdze. Zostawiliśmy swój ślad w tej łemkowskiej wiosce, a pobyt tutaj zostawił trwały ślad w naszej pamięci. Z perspektywy czasu coraz więcej pytań się rodzi, które niewątpliwie skłonią nas do powrotu w te strony.
Krzyże

Nie sposób o krzyżach nie wspomnieć, na które na każdym niemal kroku w tej okolicy się natkniesz, krzyżach z kamienia wykonanych. Nie dziwi, że z kamienia, bo w okolicy budulca tego dla kamieniarza nie brakuje. Ponoć właśnie kamieniarze pierwsi tę osadę tworzyli, osiedlając się tu ze względu na obfitość kamienia, skał i jego różnorodność w tych okolicach.
Krzyże napotkane były dla nas egzotyczne, dzisiaj już znamy ich symbolikę, przez co stały się bardziej swojskie. Mają one osiem końców i trzy poprzeczki. Pierwsza, najkrótsza u góry się znajduję tak jak kiedyś tabliczka z wypisaną winą skazanego: Jezus Nazarejczyk Król Żydowski, na rozkaz Piłata przybita. Druga, najdłuższa, to ta, na której ręce pańskie były rozpostarte i do drzewa gwoźdźmi przytwierdzone. Na trzeciej nogi przybite były, nie jak u chrześcijan w obrządku rzymsko-katolickim jednym gwoździem, lecz każda z osobna. Ta ostatnia jest skośna specjalnie. Prawym końcem skierowana w niebo, miejsce, gdzie trafił skazany nawrócony na krzyżu. Lewym wskazuje, gdzie trafił ten, co w grzechu pozostał.

Palcem malowane
Na sam koniec
Beskid stał się nam tajemnicą do odkrywania. Ciągle nie jest tłoczny, ale senny i enigmatyczny, więc przyciągnie nas zapewne z powrotem i może wtedy uda nam się zbliżyć do ludzi tam żyjących i swoje tradycje pielęgnujących. Może napijemy się wódki, pierogi ugnieciemy. Kto wie. Wszystko może się przecież wydarzyć.
Skomentuj