Miało być o…
Chciałem napisać o Zmianie Roków w górach, jak o czymś niezapomnianym i wartym każdej ceny, chociaż na każdą cenę, nie ukrywajmy, nas nie stać. To, że nas nie stać, to nawet dobrze, bo przez to jesteśmy mało roszczeniowi, tak myślę, i szybciej adoptujemy się do warunków zastanych. Chciałem napisać o tym szczególnie nieszczególnym wydarzeniu nie dlatego, że to początek i koniec. Chciałem napisać z racji miejsca, w którym się wszystko wydarzyło, z powodu ludzi, którymi mógłbym się pochwalić i otoczenia w śniegu skąpanym. Napisałbym wtedy o aktorze, który zamierzał się delektować intymnością w małym pokoiku wraz z żoną, a w zamian dzielił pokój z dziećmi, psem i obcą im kobietą. Napisałbym też o pani doktor, która w tańcu komuś wyznała: „Pańska żona lepiej tańczy od pana”. Pewnie chcielibyście zobaczyć jego minę? O Andreasie bym opowiedział. Ten to był osobną historią, której tak naprawdę nie znam, bo nie mówię w jego rodzinnym, niemieckim języku. Dla Was jednak pewnie bym coś wymyślił. O dzieciach byście przeczytali, które nie przeszkadzały w celebrowaniu Nowego Roku. O alkoholu, tym co prowokował kolejne znajomości, przełamywał nieśmiałość i bariery językowe. O niej w tańcu i przy stole. O dziewczynie tańczącej na stole, którą gdzieś uchwyciłem w kadrze aparatu. Na pewno bym pisał o Waldku, kierowniku, i o tym, jak by tymi rękoma sieci ciągnął.
Ale o tym wszystkim nie napiszę. W zamian przedstawię Wam kilka opowieści z okolic tego szczytu, które mogą być, chociaż nie muszą, najprawdziwszą prawdą. Zapraszam do lektury podłabskich opowieści.
Żmija śnieżna
Możecie w to wierzyć lub też nie, ale pod Łabskim Szczytem było schronisko, które zresztą wciąż tam stoi. Bo jakby mogło być inaczej. W schronisku tym herpetarium – zdaje się najwyżej w Polsce położone – się znajdowało, pomieszczenie na klucz zamykane. To pomieszczenie dziś też bez wątpienia zamknięte zastaniecie, chociaż już nie jest tym, czym było kiedyś. Nie mam pewności, ale domyślam się, że dzisiaj jedynie puste terraria po dawnych mieszkańcach zostały. Herpetarium – jak się dobrze domyślacie, a niektórzy zapewne znają tę nazwę – to nic innego jak dom gadów i płazów hodowanych. Tak więc, żyły tam sobie węże i jaszczurki wszelakie, 1168 metrów nad poziomem morza.
Była zima, taka pełna śniegu, wiem, że trudno sobie to wyobrazić, ale naprawdę tak było. Dzień był krótki, jak to te dni krótkie bywają w okolicach Nowego Roku, i wietrzny. Wiało wiatrem, którego nie sposób zapomnieć, wiało wiatrem, który zbliżał ludzi schowanych w ciepłych pomieszczeniach, schowanych w głównej izbie schroniska, sali z barem, kominkiem i popiersiem jelenia na ścianie. Zbliżała też wódka z dołu przyniesiona, bo w barze zwykle tylko piwo zakupić można było i tak też dzisiaj było.

– To wypijmy, poznajmy się!
– To poznajmy się, wypijmy!
Tak kieliszek po kieliszku czas miło upływał. W drzwiach, o których wcześniej wspomniałem, w zamku tkwił kluczyk, którego zwykle tam nie było. Wtedy był i kusił, nie bronił wejścia, nie wisiał schowany na haczyku, jak to było w zwyczaju, tylko tkwił. W tym zamku i w tych drzwiach.
– Dokąd prowadzą te drzwi? – zapytała któraś z matek przy stole. A może raczej: „Co jest za tymi drzwiami?”.
– Ja wiem, ja powiem – powiedział on. Powiedział tak, bo naprawdę wiedział. – I więcej. Ja wam pokażę. – Tak zjednywał sobie sympatię innych. A może tylko jej chciał imponować? Nie ważne.
Przekręcił klucz, którego tam być nie powinno. Drzwi otworzył i wpuścił. Weszły matki, dzieci ich, ojcowie, panny i kawalerowie. Ci, co nie byli już w stanie, z tymi, co jeszcze byli w stanie. Zagościli w królestwie terrariów pod Łabskim. Co było w środku, tylko dywaguję. Legwan zielony, może kameleon, a na pewno żmija. Żmija z dzieckiem się zaprzyjaźniła, podzieliła się z nim jadem, nikt tego nie widział. Chociaż dziecko „au!” krzyknęło, krótko zapłakało, nikt tego nie dosłyszał. Wszyscy wyszli, zasiedli do stołów ponownie. Znów wódka się lała, rozmowy toczyły. Wywody, śmiechy, wszyscy się bawili. Tylko on, chłopiec, markotniał i siniał, po czym zasłabł, wręcz omdlał, matkę w przerażenie wprawił. Wszyscy wnet pojęli, co się wydarzyło. Żmija była jadowitą żmiją.
Nikt nie miał odwagi gospodarza dopytać, czy to, co mogło ugryźć, mogło też uśmiercić. Ten on, co drzwi otworzył, też śmiałości nie miał, gdzieś uleciała ta śmiałość, co drzwi otwierała.
– Do szpitala trzeba z dzieckiem jechać – nakazała Beta.
Na szczęście był goprowiec, on na nartach jeździł. Ten, co klucz przekręcił, zgłosił się do pary. Wtedy naprawdę inne czasy były, ponoć goprowcy na akcję trzeźwi nie jeździli. Nasz goprowiec na akcję dzielnie buty wdziewał. Prawy na lewą, lewy na prawą, coś nie pasowały, potem je zamienił i już wszystko grało.
Ten, co klucz przekręcił, przez poczucie winy szybko oprzytomniał i o czystej wódce we krwi w dwie chwile zapomniał. Dziecko wręcz omdlałe w tobogan włożyli. We dwoje, w noc ciemną i wietrzną na dół je zwozili. Na dole szybko do szpitala chłopiec trafił, zdaje się karetka już na nich czekała.
– Co się dziecku stało? – lekarka spytała.
– Żmija go ugryzła – bełkotał goprowiec.
– Żmija? Jaka żmija?
– Śnieżna.
Na szczęście na strachu i odczulaniu się skończyło, chociaż żmija naprawdę jadowitą była żmiją.
Z miłości
Nie wiem, czemu ją zabrał w te góry „olbrzymie” i to na dodatek zimową porą, kiedy to wiatry wiać potrafią nawet 200 km/h, a widoki raczej marne. Ciągnął ją pod górę stromą, pełną dziecka jego. Była silna, szła, nie narzekała. Zresztą podobał się jej ten zimowy krajobraz, mimo chłodu, mimo zaszłego już słońca. Podobał się jej on, który epatował siłą i pewnością siebie. Pochodziła ze wsi, zielonego skrawka świata, gdzie wraz z licznym rodzeństwem dorastała, wśród kwiatów, zwierzyny, letnich i jesiennych zbiorów. Nie było tam miejsca na indywidualizm, a on był indywidualistą. O wiejskiej sielance uczył się w szkole i na tym ta wiedza się kończyła. Sam rodził się w mieście małym, gdzie już od dawna nie mieszkał i gdzie teraz już pewnie mieszkać by nie mógł. Wtedy szli gdzieś, gdzie ona nie była, a on czuł się jak w domu. Szczególnie w te wieczory, gdy już ciemno za oknami a oni siedzieli w cieple, w świetle przez silnik diesla wytwarzanym.
– Będę ojcem – chwalił się przy stole, gdy ze wszystkimi siedział. Dumny był nią, a trzeba Wam wiedzieć, że naprawdę piękna była, i dzieckiem w niej schowanym. O jej urodzie nie będę rozprawiał, gdyż o czym innym to opowieść.
Tego wieczoru, tej nocy, dopóki silnik światło wytwarzał, poznawali się. Poznawali ją ci, którzy z nim od lat już się znali. Ona poznawała ich, ale i jego w ich opowieściach. Rodziły się w niej pytania. Czy ten, z którym tu przyszła, jest tym, o którym opowiada rozbawione towarzystwo? Czy chce go na ojca swojego dziecka? Oczekiwała bezpieczeństwa, ciepła ogniska domowego, pewności dnia kolejnego. Tego nie było w tych opowieściach.
Ledwie widniało, kiedy z jej ramion się wyślizgnął. Otworzyła oczy. Przytulił. Pocałował.
– Idę trochę pojeździć z kolegą. Przywieziemy śliwowicę, której u nas nie kupisz. Z Harrachova przywieziemy. Wytrzymasz trochę beze mnie?
Przeciągnęła się w jego ramionach.
– Tylko szybko wracaj. – Potem, już bez niego, w cieple pościeli zniknęła.
We dwóch wspinali się na grań. Tę grań, która jest granicą. Ciężko dyszeli na podejściu. Otaczała ich biel zimowego puchu. W kopnym śniegu szło się ciężko, bo śladów nie było. Nikt nie szedł w górę jeszcze tego dnia, nikt nie utorował drogi, więc często zapadali się w śniegu. Pomimo trudności szli dalej, szli wyżej i to sprawiało im radość. Coś w środku dodawało im sił. Słońce było już wysoko, kiedy po tyczkach na grań dotarli.
Długo nie mogła wstać. W pościeli trzymało ją jego ciepło, które jakby z nią zostało, pomimo że on już był dawno w drodze.

– Jaka pogoda. Jakie słońce. Nie wyrabiam.
– Jaki warun, tego nie można zmarnować.
– To co tak stoimy? Nie marnujmy. Może najpierw na kotły?
– Dwa razy nie mówisz. Dajemy na Śnieżne Kotły.
Wpięli buty w narty, dłonie uzbroili w kije. Mieli takie same buty, takie same narty mieli i taką samą chęć wysiłku. A pogoda była piękna tego dnia, jak piękna nie była dnia następnego. Biegli na nartach, szybko Łabski szczyt minęli, szybko do kotłów dotarli i byli dumni ze swojej mocy.
Wstała, bo już nie chciała leżeć bez niego. Jakoś w ogóle nie chciała leżeć, kiedy słońce do pokoju się wdzierało. Zresztą już nawet głodna była, więc coś zjadła, coś, co z wczoraj zostało.
„Później wybiorę się do baru” – pomyślała. – „Może już do tego czasu wróci”.
Kotły już były wspomnieniem. Narty biegowe przybliżają miejsca. Widoczność była taka, że można było nie zważać na tyczki. Minęli schronisko Labská bouda trochę tak z oddali, jednak już w Voseckiej to się zatrzymali.
Wstała. Wyszła. Wszystkich spotykała, a potem z nimi na spacer się wybrała. Dzień naprawdę był piękny.
Piwo szybko znikło, następnego nie brali, po tym piwie, po chwili znów na nartach stali. Kto tam był, to wie, kto nie był – na słowo wierzyć mi musi, spod Voseckiej wciąż się w dół jedzie, nie męczysz się w chodzie. W dolinę Mumlavy szybko dojechali. Po drodze Mumlavský vodospád i boude mijali. Chociaż wszystko przy drodze było, a światło Mumlavskiej boudy wizją piwa ich kusiło, nie ulegli, do miasteczka pognali i dopiero gdzieś pod sklepem się zatrzymali. Wszystko z miłości do niej pośpiesznie tak robił.
Nie tylko z matkami inne schronisko odwiedziła. Coś tam zjadła na miejscu, herbatę wypiła. Mimo że dzień ich wszystkich znała, jacyś obcy byli. Zupełnie czymś innym niż ona na co dzień oni żyli.
Dotarli do miasta, tu gdzie Małysz skakał. Śliwowicę w miejscowym sklepie zakupili, potem w karczmie na rogu czeskim życiem żyli. Nie wiem, czy ta RESTAURACE PRAHA do dzisiaj tam stoi, jednak wtedy była. Ser smażyli tam Czesi i piwo dawali. On z kolegą w karczmie siły odzyskali. Wszystko z miłości do niej.



Z wycieczki wszyscy wrócili do baru. Taki już tu zwyczaj. Ona na powrót w pokoju się zaszyła. Robiło się ciemno, więc się nim martwiła.
Z miasta w Góry Izerskie się wybrali. Długo szli na piechotę z nartami w rękach, nim do stacji kolei dotarli. Cały czas pod górę, cały czas drogą. Gdy tam dotarli, świat szary się robił. Znów narty ubrali i wśród drzew za stacją zniknęli, by do Orlego dotrzeć, przed wiatrem na chwilę się schować. Dotarli.

Gdy tak w pokoju sama była, trochę się martwiła, a trochę zła była.
„Co ja tu robię?” – dudniło jej w głowie. – „Chciałam rolnika, a nie podróżnika”.
Gdy zmęczenie ciało ogarnia, wtedy wiesz, że żyjesz. Nie chce się, a jednak chce się więcej – i oni tak mieli. Mogli już wracać, jednak dalej do szkoły w szczerym polu pognali. Na Polanie Izerskiej, w dawnej miejscowości szkoła ta stoi. Belfrów już tam nie ma. Dziś tam grzane dają i naleśnikami rozleniwiają.

Leżała na łóżku w ciemności, bo światła jeszcze nie było i tak jej czegoś brakowało, smutno się robiło.
„Może coś się stało?” – myśl ta ją męczyła.
– Kolejne grzane wypijmy.
– A wypijmy. Ale przecież ledwie tu jesteśmy chwilę.
I wypili, potem na powrót narty wpięli i na szlak wrócili. Żółte kreski znaczyły im drogę. Noga za nogą, noga goni nogę. Najpierw pod górę stromo, pot im zrosił czoła. Gdy zrobiło się płasko, już zagrzani byli, ale i zmęczeni.
Do drzwi ktoś puka.
– Może przyjdziesz do nas? Co będziesz tak sama siedziała.
Z decyzją chwilę jeszcze się wahała.
– Pewnie jak nie pójdę, to spokoju nie dacie. – I poszła.

Przy kopalni „Stanisław” całkiem silnie wiało, brakło tej energii, co ich ogrzewała. Jechali, bo musieli, tak po torowisku. Było zmęczenie, zimno i uśmiech na pysku. Tory ich do Szklarskiej Poręby, na stację doprowadziły, tam też biegówkowy dzień ukończyli.

Chociaż przyszła, to trochę się nieswojo czuła. Ktoś grał w scrabble, ktoś w karty. O nim rozprawiali, że za szybko nie wróci, że nie wróci cały. A jak cały wróci, to pewnie skostniały. Gdy tak o nim mówili, żal jej go nie było. Sama tu siedziała.
„To jest nasza miłość?!” – głos w jej głowie krzyczał.

Zdobyli, co chcieli i teraz wracali. Zmęczeni i szczęśliwi ten dzień wspominali, jak na nartach jeździli, jak się wywracali. Wywrotki najzabawniejszymi wspomnieniami były, chociaż kolana i dupy nieźle się obiły.
Gwiazdy świeciły na niebie, a w schronisku światło. Diesel miarowo terkotał. W długim, zimowym przejściu stało dwóch palaczy. Pachniało ziołem. Nie znała ich. Pośliznęła się na schodach, jednak nie upadła. Zaklęła w duchu, że jest tu sama. W zimnie i ciemności dotarła do drugiego budynku, gdzie na powrót zaszyła się w czterech ścianach.
Szklarska, Puchatek, potem zielonym szlakiem – to trwało wieczność. Mostek i strome podejście. Nie rozmawiali, tylko szli. Jeden szybciej szedł, drugi wolniej, czasami bywało na odwrót. Stąpał krok za krokiem pełen radości, że znowu z nią będzie, że opowie jej wszystko, o zjeździe, piwie i samym czeskim mieście, z którego wracają. Był zmęczony, jak dawno już nie był, i to zmęczenie też chciał jej pokazać, w końcu zmęczył się dla niej. Wszystko dziś z miłości czynił.
Otaczały ją góry, niewysokie, lecz naprawdę piękne, jeżeli zechciały się komuś ukazać. Szczególnie ten śnieg ją urzekał, którego jeszcze nie widziała w takich ilościach. A może widziała? Samotność w pokoju tym małym z czterema łóżkami i zlewem nie była tym, czego się spodziewała. Wiedziała, że za to go właśnie nie lubi, bardzo nie lubi.
– Mógłby już wrócić i zobaczyć moje jego nielubienie – mówiła głośno w pustym pokoju.
Kroki się skracały z kolejnymi metrami podejścia. Ostatni mostek, mostek nad Szrenickim Potokiem. Wiedział, że teraz już będzie mniej stromo, a jednak powłóczył nogami. Czasem trudno siły w sobie odnaleźć. Kończyły się choinki. Z mgły prześwitywały Jaskółcze Skały. Granitowe bloki trwające na posterunku wskazują drogę. A może nie wskazują, tylko po prostu stoją już tak całą wieczność. Trzy główne baszty wznoszą się prawie siedem metrów ponad ziemię. Wydawało mu się, że środkowa się chwieje od wiatru.
Leżała, siedziała. Coś powiedziała do dziecka, które chroniła w sobie.
– To ci się ojciec trafił.
Cisza i jej myśli, jej myśli i cisza, to trwało i trwało i jakoś trwać nie chciało przestać.
Powinni już widzieć światło schroniska, żółte światło lampy przed wejściem. Widzieli tylko mgłę rozświetloną księżycem. Była biała, mimo panującej nocy.
Teraz stała w oknie. Patrzała na wejście do drugiego budynku, jednak nic się tam nie działo. Nie sięgała wzrokiem poniżej tego światła, gdzie on się zbliżał, gdzie krok za krokiem ślizgał się na oblodzonym podejściu. Już wiedział, że się udało. Odwróciła się i ponownie wróciła na łóżko, próbowała czytać, jednak literki jakoś nie składały się w zdania.
Narty zostawili w narciarni. Była otwarta. Szukał jej w głównym budynku przy barze. Wszyscy byli, jej brakło.
– To sobie nagrabiłeś chłopie – słyszał podchmielone głosy.
– Chcesz być z tą dziewczyną? – pytanie było retoryczne. – To więcej tak nie rób.
Był zmęczony, brakło mu cukru niemal do omdlenia. Znalazł ją w pokoju. Udawała, że śpi. Nie spała.
– Śpisz? – zapytał.
– Tak, śpię – odparła, nie podnosząc się. Teraz była już spokojna, jednak ciągle zła. Chciała, by też poczuł się tak jak ona przez dzień cały.
– Gniewasz się? – próbował ją przytulić.
– Idź się ukąp. – Odtrąciła go nie dlatego, że śmierdział, tylko dlatego, by cierpiał. – Nie, nie gniewam się. Niby czemu miałabym się gniewać. Dobrze mi tu było samej.
Dostrzegł ptasie mleczko na stole, słodkie czekoladowe pianki w czekoladzie. Ten cukier, którego potrzebował jego organizm. Otworzył pudełko i kostka po kostce pochłaniał. Już mógł opowiadać o wszystkim, co dzisiaj z miłości do niej dokonał, jednak w niej nie było chęci słuchania. Drażniły ją jego uśmiechy, denerwowały dźwięki, które wydawał podczas jedzenia tych piankowych kostek oblanych czekoladą, a te znikały w niewiarygodnym tempie. W końcu nie wytrzymała.
– Chyba nie zamierzasz zjeść wszystkiego?
– Chcesz? – próbował ją poczęstować.
– Zostaw to, nie jesteś sam w tym pokoju. Nie sam byłeś dzisiaj w drodze.
– Ale on tam piwo… z miodem – próbował przez chwilę walczyć, jednak widząc jej minę, szybko się poddał, chociaż wciąż był głodny energii.
Była szczęśliwa, że wrócił, że nie błąkał się w tej ciemności, jednak nie chciała, by to wiedział. Na to nie zasłużył.
– Pójdź sobie do kolegów – tylko wymruczała.
Jak myślicie, poszedł?
Przez nas malowane
Droga pod Łabski Gościnna impresja na temat autor: Duży Jasia piesek już wiele z nami przeżył Jasia malowanie mówi samo za siebie Piesek, piesek i jeszcze raz piesek Fajerwerki Zuzanny Czasami komuś trafiają się urodziny.
To była jedna z najlepszych przygód jaką pamiętam. Długi bieg od rana do nocy. Idealna pogoda i wspaniałe widoki. Zmęczenie i głód, chociaż wydaje mi się że buzia nie zamykała mi się do końca wyprawy 🙂 Na całe szczęście mnie się za to nie oberwało 😉
PolubieniePolubienie
Tak było, jak tego brzeziniaka którego już nie ma jeszcze nie było
PolubieniePolubienie
co do scrabble, koniecznie sprawdź https://poocoo.pl – będzie łatwiej:-)
PolubieniePolubienie
Dziękuję może kiedyś skorzystam :). Chociaż jak do tej pory nie za często nam się przydarzało grywać. Zapraszamy częściej być może w naszym pisaniu odnajdą się dobre wyrazy do gry.
PolubieniePolubienie