Tratwą po Biebrzy

Biebrza wije się, kręci, meandruje. Prawdziwie prawdziwa rzeka, z lewej i z prawej szuwarami porośnięta, nie szeroka wśród pól i mokradeł ukryta, ptactwem i rybą bogata. Właśnie ta Biebrza, dzika i wolna, poniosła nas w drogę. A wszystko zaczęło się w Sztabinie. Hrabia Karol Brzostowski utworzył Rzeczpospolitą Sztabińską. Zniósł pańszczyznę już w pierwszej połowie XIX wieku. Długo by opisywać jego historię, jego reformy i to, jak ponoć skutecznie walczył z pijaństwem. Jednak nie jego historia jest tematem wpisu. Swoją drogą ciekawe, czy pan hrabia kiedykolwiek doświadczył Biebrzy tak blisko jak my. Wszystko zaczęło się w Sztabinie, może dziesięć minut drogi samochodem za granicami miasteczka, na polu, na brzegu rzeki, przy tabliczce z napisem Czarniewo, zasiedliliśmy nasz drewniany domek, dwa pokoje z tarasem na wodzie.

To je nasza bajka


— Super. Gdzie będziemy spać? Ja z Zuzią śpimy tutaj. Możemy?
— Możecie. — W myślach ucieszyłem się, że będziemy mieli własny pokój, własną sypialnię. Tylko ja, Ona, komary i muchy.
— Albo wiesz co, tata, jednak będziemy spać z wami, bo po co to wszystko składać na noc. Zmieścimy się? Prawda?
— Oczywiście, że tak. — Trochę sposępniałem. Własna sypialnia, tylko ja i Ona… i dwoje dzieci. Może chociaż muchy i komary nam odpuszczą.
— Tata — Zuza podeszła do mnie ze smutną miną — wpadła mi do wody.
— Co ci wpadło do wody?
— No, ta kratka od grilla. Niosłam go i wpadła. Tu wpadła. — Wskazała zieloną toń rzeki za skrajem tratwy.
— Wyłowię, znaczy się, spróbuję wyłowić, bo kto by miał to wyłowić, jak nie ja. — Nikt mnie nie powstrzymywał. Woda była zimna, zielona i głęboka.
— Mogę się wykąpać? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do wody.
A ja siedzę na pokładzie, nogi moczę i tak się zastanawiam, czy na pewno potrzebujemy tego grilla, tych kiełbasek, chrupiącego chlebka, może kabaczka w grube plastry krojonego, przypieczonego w kratkę.
— Dobra, wchodzę. — Ale nie wszedłem. Zmoczyłem tors wodą w okolicy serca. — Patrzcie, jak to się robi! — Patrzeli, ale nic się nie działo. — Raz, dwa, trzy… trzy, dwa, jeden, zero i… — I nie działa, ciągle stoję na pokładzie.
— Tutaj to wpadło. — Wskazała miejsce ze smutną minką i nie przeszkadzało je, że to było inne miejsce.
Wskoczyłem. Chłód ogarnął całe moje ciało. Najpierw stopy, tułów, głowę, niemal każdy włosek z osobna.
— Tak to się robi! — wykrzyknąłem, wróciwszy na powierzchnię. — Rety, jak zimno! — Później było już lepiej. Trzykrotnie nurkowałem. Trzy do czterech metrów w dół, żeby wśród zieleni wody i zakotwiczonej roślinności wypatrzeć kratkę od grilla i ją wyłowić.
— Tata, jesteś najlepszy — usłyszałem od córki i już ta woda nie była tak zimna.

Najpierw nieśmiało a potem więcej i więcej.

Wszystko zaczęło się na tym brzegu, obok tabliczki z napisem Czarniewo.

Tratwa

Wakacje na tratwie, na Biebrzy, ledwie kilka dni i nocy wyrwanych z dwumiesięcznej letniej przerwy, dni i nocy ciągle w swoim towarzystwie. Jedni powiedzą — koszmar. Inni, jak my — prawdziwa bajka, nasza bajka.

Z rana

— Role podzielone, jeden pych dla ciebie, drugi dla mnie.
— I co dalej?

Tyczka grubszym końcem w wodę

Pychy, czyli tyczki, mają około sześciu metrów. Zanurzają się na dziobie. Zapierają grubszym końcem o dno. Grubszy koniec stawia większy opór i w drogę. Czasami tyczki się łamią. Czasem zapadną się w osadzie na dnie i trudno je poderwać. Może się zdarzyć, że nie sięgają dna i nie spełniają swojej funkcji. Zuzanna przesiaduje na dachu, Jasiu — w wodzie przed tratwą, to nurkuje, to chlapie nas. Próbujemy to akceptować, ignorować te zimne krople, bo niby nic w tym złego, chociaż czasem złość o te zimne krople bierze górę.
— Przestań! To nie jest miłe!
Zuzia śpiewa na tym dachu, widzi wszystko wkoło.
— Jak mi się nie chce, tak bardzo nie chce, lecz kiedyś jeszcze…

Współpraca to podstawa

Współpracujemy tyczkami, przepychając się wśród trzcin, bo współpraca jest ważna.
Dwie rady dostała, nim na tratwę wsiadła. Od ojca — żeby tyczkę na dziobie zanurzała, a gdy dna dosięgnie, powoli do tyłu przechodziła. Od syna – że najważniejsza jest współpraca. Dumni byliśmy z tej naszej współpracy. Mijaliśmy kolejne tratwy mniej współpracujących czy też bardziej zrelaksowanych.

Pomiędzy trzcinami

Trzciny i tratwy przesłaniały nam świat, zamykały pomiędzy lewym a prawym brzegiem rzeki i poza tą rzeką świata dla nas nie było.

Świtezianki, ważki, w piękny błękit przyodziane samce, w zieleń ubrane samice, krążyły nisko nad wodą, przysiadając to na pływających liściach, to na białych płatkach nenufarów czy też na deskach naszej tratwy. Niektóre w miłosnym związku sczepione przysiadały na trzcinach, tworząc miłosne serduszko ze swych ciał podczas kopulacji.

Trzciniaki pośpiesznie niczym pociski przelatują z brzegu na brzeg i na powrót chowają się w trzcinowisku. Trudniej je wypatrzeć niż usłyszeć, gdy muzykują: „ryba, ryba, ryba… rak, rak, rak… świerzbi, świerzbi, świerzbi… drap, drap, drap… stary, stary, stary… kit, kit, kit”, jak opisuje ich śpiew prof. Sokołowski w książce „Ptaki ziem polskich”. A my to słyszymy na żywo, każdą frazę po trzykroć powtarzaną. Trzciniak czy trzciniaczek, tego wam nie powiem, jednak widzieliśmy, słyszeliśmy małego ptaszka, co w trzcinach gniazdka budował.

Pomiędzy trzcinami naprawdę się dzieje. Po drugiej stronie lustra liczne gatunki ryb bawiły się w chowanego, bawiły nas swoją ruchliwością. Wolno opadające okruszki przykuwają ich uwagę. Lubimy wrzucać te okruszki, patrzeć jak ryby się kłębią, a kiedy spuścisz nogi do wody, zaczynają muskać je przyjemnie i nie wiemy, czy to jest atak, czy próba zawarcia przyjaźni.
— Mama, tata, musicie spróbować — namawiał nas Jasiu za każdym razem, gdy zebrał ławicę.

Pomiędzy trawami toczyło się nam życie, z rzadka schodziliśmy na ląd. Widzieliśmy w toni raka uczepionego rośliny, bobra, który nie zważając na drewniane „statki”, przemieszczał się z nurtem.

Poranki

Wschody słońca były zimne, parującą wodą zabarwione, w naszym przypadku zazwyczaj chmurami zakryte. Jednak kiedy już zwlekliśmy się z posłania i na dach wdrapaliśmy po drewnianej drabinie, były magiczne, zapachem i smakiem kawy w naszej pamięci głęboko się zapisały. Nie dlatego, że tak lubimy ten czarny napar, tylko przez ten wspólny nieśpiesznie czas spędzany. Też tak macie? Często w te ranki czaple białe szybowały nad nami, rzadziej jakiś drapieżny ptak patrolował okolicę. Bociany, zebrane w małe stadka, żerowały na podmokłych terenach, powoli szykowały się w drogę do Hiszpanii, potem dalej i dalej. Był już sierpień.

Między kawą a…

Między kawą a winem był dzień. Nie było konkretnych celów, narzucanych obowiązków. Wszystko, czego potrzebowaliśmy, znajdowało się na tratwie. Obiady, chociaż niewyszukane, sprawiały przyjemność. Ziemniaki w mundurkach, bigos z cukinii, soczyste pomidory okraszone cebulą, solą i pieprzem, liczne herbaty miodem słodzone. Podczas pływania tak już jest, że jak nie wiadomo, co robić, to robi się herbatę. Cztery godziny dziennie poświęcaliśmy na pływanie, czasami więcej, i było to przyjemne nawet w pełnym słońcu, nawet podczas deszczu, taki wymuszony ruch chronił nas przed nudą i lenistwem.

Po dwóch dniach dopłynęliśmy do Jagłowa, tam domy niemal nad Biebrzą stoją, a bydło popasa na jej brzegach, przeżuwając soczyste trawy. Jak smakuje ich mleko? Tylko się domyślam. W tej wiosce, wodami i bagnami odgrodzonej od świata, wiele tratw kończy swą podróż, jednak nie nasza. Na początku wioski, tam gdzie do niej rzeka wpływa, jest pole namiotowe u Szkiłądziów, pole na mapach oznaczone, próżno tu szukać wygód kempingowych, baru, prysznica czy czegoś poza wychodkiem. Jednakże uważam, że warto tu zagościć, bo miejsce schludne, zadbane i ciche. Woda płytka, dla dzieci bezpieczna, ponadto — przy odrobinie szczęścia — można miód zakupić, bo gospodarze ule prowadzą.

W Jagłowie dziś już się nie łowi, bo park, bo ochrona, ale nie zawsze tak było. Chłopi spółki niewodowe zawiązywali, i tym niewodem (rodzaj sieci), który zresztą sami sprawiali, rybę z Biebrzy podbierali. Do spółki potrzebnych było ich czterech, bo tylu przy połowie miało zajęcie. Przy sprawianiu sieci różne gusła odprawiali, aby niewód był łowny. Dzięki połowom na przednówku głodu nie było, a kupcy żydowscy co czwartek po rybę z połowów przyjeżdżali.

Biebrza wije się, kręci i dopiero na wysokości Kanału Augustowskiego prostuje. Kanał ten łączy się z rzeką, która nas prowadziła, nieopodal wsi Dębowo, tak więc nie jest dziwne, że śluza nosi taką samą nazwę. Zostaliśmy tu na noc. Deszcz rytmicznie kropił, oznajmiając zbliżający się koniec lata. Dzieci zajęły się „ożywającym” makaronem z zupek chińskich, który gdy wpadał do wody, zaczynał się wić. Dlaczego się tak działo, pozostanie naszą tajemnicą. Napiszcie, jak ją odkryjecie. Śluza nieopodal była pusta i cicha. Woda w ceglano-kamiennej komorze zmarszczona kroplami deszczu. Górne i dolne drewniane wrota zaryglowane. Ciekawe, jak się otwierają — pomyślałem. Wiedziałem tylko, że ręcznie. Kryłem się pod kolorowym parasolem, coraz mocniej atakowanym przez deszczowe krople. Graciela stała na łódce i pozowała do zdjęcia. Za jej plecami, w tle — wrota do kolejnych opowieści. Tym razem dla nas zostały zamknięte.

Za kanałem już człowiek Biebrzę prostował, by wykorzystywać ją do własnych celów. Ponoć można jeszcze znaleźć takich, którzy oryli pamiętają. Byli to chłopi silni, rubaszni i do bitki skorzy, którzy od wiosny do późnej jesieni drewno spławiali. Byli tacy, co nawet do Gdańska dopływali.

Ostatni kołek wbiliśmy, cumując w Jasinowie na prawym brzegu rzeki. Nie było tu innych tratw, a i nasza niebawem wracała do Sztabina.

Czas wina

Kiedy zachodziło słońce, stawała się noc, to żadne odkrycie, jednak niebo w tych szuwarach jakieś czarniejsze, bardziej czytelne niż w mieście. Chciało się w nie patrzeć, gwiazdy odgadywać.
— Widziałeś to, widziałeś?
— No, spadła.
— Ale jaka wielka!
— Spełni się komuś wielkie życzenie.
Na koniec dnia obowiązkowa kąpiel, szare mydło, zimna woda, księżyc. Miłe wspomnienie, ale czy takie miłe doznanie?

Pomimo braku godziny zasypiania najmłodsi nie bronili się przed snem, nie sięgali po telefony. Czasami wspólnie czytaliśmy. Później zostawaliśmy tylko my, komary i wino. Komary nie piły, czekały, by uprzykrzyć nam życie. Daremnie.

Epilog

Wiele odkryliśmy, wiemy też, że wiele do odkrycia zostało. Chciałoby się jeszcze zaznać tratwy inną porą roku, może wiosną pełną ptactwa. Rodzinna firma Biebrza 24 — tam znaleźliśmy naszą tratwę. Cennych rad Gracieli udzielił najpierw Bogdan (ojciec), następnie Marcin (syn). Piotr opowiedział nam swoją drogę od pierwszej tratwy do osiemnastu tratw dzisiaj, następnie zaprosił na danie z regionu przyrządzone przez jego żonę Monikę. Soczewiaki zapisały się nam w pamięci swym smakiem, który śmiało możemy wam polecić. Kto wie, może kiedyś jeszcze nasze drogi się zejdą?

4 myśli w temacie “Tratwą po Biebrzy

Add yours

Dodaj komentarz

Website Built with WordPress.com.

Up ↑