Oblężenie
Jagiełło zsiadł z konia. Przedzamcze stanowiło jedno wielkie pogorzelisko. Nie było to jego dzieło, ale samych oblężonych. Spojrzał na mury twierdzy malborskiej.
— Dwa zamki w jednym — pomyślał. Niemal nie do zdobycia, jeżeli się nie poddadzą. — To zwycięstwo, ta bitwa… Nie tego się spodziewałem, to więcej niż mogłem sobie wymarzyć. Większość braci zakonnych zginęła wraz z wielkim mistrzem na polach Grunwaldu. Z kim teraz negocjować? Z kim zawrzeć pokój? Witold odstępuje od oblężenia i mnie pewnie odstąpić przyjdzie. Historia oceni, czy czynimy słusznie. Zbliża się zima, jadła zaczyna brakować, rycerstwo rwie się do swoich kobiet.
Gdy król wkładał już nogę w strzemię, koń nagle padł martwy. Jego nieszczęsny koniec wróżył, że odstąpienie króla od oblężenia Malborka zapowiada koniec radosnego powodzenia, którym król się do tej pory cieszył [Długosz Jan, Jana Długosza Roczniki].

Dzisiaj znów zamek jest oblegany. Rycerze rozbili obozy.
W fosie potyczki, walki zbrojnych, okutych w stal. Narodowości
przeróżne: Czesi, Polacy, Niemcy, Hiszpanie. Mieszkańcy – ci, których stać na
to było – na ten czas opuścili miasto i powrócą, gdy wszystko się skończy.
Międzymurze od strony Wisły okupowane jest przez rzemiosło, kuglarzy, trupy
teatralne. Jest tłoczno, jest gwarnie, jest przyjemnie. Gdzieś nad brzegiem
rzeki, ale jeszcze w murach zamku, znajduje się Karczma Rycerska, w której
jadła wegetariańskiego nie uświadczysz. Jest tłusto, jest smacznie, jest
średniowiecznie. Jeżeli tylko sakiewka u ciebie pełna, najesz się i opijesz
do syta.


Oblężenie Malborka jest dzisiaj świętem i pomimo że dla Władysława Jagiełły nie skończyło się sukcesem, to dla samego miasta jest prawdziwą żyłą złota.
Jarmark średniowieczny
Zapytajcie mnie, po co pchać się w te tłumy. Pełzać po
labiryntach ceglanej twierdzy. Zachwycać się czymś, czym świat się zachwyca,
a nas osobiście jedynie męczy i nudzi, szczególnie tych z dziećmi.
Odpowiem wam, że warto, ale nie na sam zamek się wybrać – to możecie popełnić o każdej
porze roku, nawet tej nie tak tłocznej, jak w okresie letnim podczas
inscenizacji oblężenia – warto zobaczyć, co dzieje się w jego otoczeniu.
No i bawić się, bawić i jeszcze raz bawić, bo samo obserwowanie już
wychodzi z mody.

Międzymurze jest przez te kilka dni miejscem, gdzie każde z nas znalazło coś dla siebie. Tu odbywa się jarmark, taki zupełnie niewspółczesny. Tu właśnie spotkaliśmy ludzi, którzy tworzą z pasją, nie wstydzą się przebrać, a nawet więcej – czynią to z dumą. Przeszliśmy między straganami. Spotkaliśmy płatnerza, który szukał następcy. Nie kupiliśmy wyrobów z wikliny, desek do krojenia o przeróżnych kształtach i z drzew różnych wykonanych. Nie kupiliśmy biżuterii ręcznie robionej, czy rzeźbionych na bieżąco obrazów w drewnie. Kusiły nas gry dawne kunsztownie wykonane i zupełnie nam nieznane. Nie kupiliśmy jeszcze wielu rzeczy z duszą i niepowtarzalnych, które cieszyły nasze oczy i kusiły.


Za to powroźnik nauczył nas, jak sznury kręcić. Zuza z gliny stworzyła arcydzieła.

Mama Siela na ławie zasiadła i cieszyła się odpoczynkiem, nim Jaś na szczudła jej nie wyciągnął, a nie jest to łatwa sztuka, uwierzcie. Tu pierwszy raz w życiu zbroję przyodziałem z synem, staliśmy zakuci w niewygodną stal, udając, że wygodna.

Córka to prawdziwa księżniczka, więc ciężkiej stali zakładać nie chciała. Miłą swoją w dyby zakułem, by nie uciekła i wiecznie moją była. Uroczo wyglądała, jednak wkrótce się wyswobodziła.

Długo by wymieniać, co się jeszcze działo i co dziać się mogło. Dwa światy w jeden się zlały. Zapach jadła wkoło się unosił. Teatralne trupy sztuki na scenie wystawiały, klimat średniowiecza próbując przywołać, zresztą z powodzeniem.
Rycerska przygoda
Tylko w te dwa dni w roku zamek odżywa i przenosi nas w czasy świetności zakonu. Na dziedzińcach rycerstwo nie tylko zakonne, straże u bram wartują, badając czujnym okiem każdego gościa. Dzieje się to podczas oblężenia, jednak do samego oblegania się nie odnosi.

Tłoczymy się pod bramą Nową. Wartownicy straży zamkowej
w mundurach, wpuszczają prawie zgodnie z zakupionymi biletami,
chociaż trudno oprzeć się wrażeniu, że ledwo panują nad napierającym tłumem.
Z trudem kiełznają nerwy, by nie reagować na zaczepki i narzekania
oblegających. Nasze wejście – godzina 19:20, na zegarku – 19:30. Nie dosłyszymy
słów przewodnika nawołującego kolejne tury. Wejście jest co dziesięć minut
planowane.
— Może trochę głośniej! — krzyczę. Nie słyszę nic z tego, co dzieje się
przy moście.
— Co za organizacja. Żenada. Nie da się tego inaczej zaplanować. — Słyszę głos
za plecami.
— Nie no, idziemy. Nie będę tu się cisnął przez czyjąś głupotę. Idziemy, muszą
oddać nam pieniądze. — Oburzony ojciec próbuje wyciągnąć małżonkę tłumu,
ta jednak się opiera:
— Nie. Poczekaj. Tyle tu stoję, to chcę coś zobaczyć.
— Pieniądze to brać potrafią. — Dorosły płaci 40 zł, a 35 zł dziecko. — A
porządnie zorganizować to już im się nie chce.
— Tata ciasno. — Córeczka moja.
— Długo jeszcze? Trudno oddychać. — Jaś.
I mnie egoizm unosi. Udzielają się nastroje tłumu. Myślę o dzieciach.
O naszych, nie tych innych, w tłumie. Oboje o nich myślimy.
Rozpycham się. Wbijam łokcie. Napieram do wejścia. Staram się stworzyć
przestrzeń najmłodszym. Napotykam niezadowolone spojrzenia, jednak nie ulegam
ich presji. W końcu udaje się wedrzeć na most przed bramą Nową. Teraz
chroni nas straż zamkowa za plecami, a pani przewodnik wprowadza nas
w rycerską przygodę. Dzisiaj zamek jest inny niż zwykle. Pani przewodnik
wciąga nas w dawne życie, przybliża historię, jest mnóstwo osób, więc
wiele jej słów umyka mojej uwadze. Najmłodsi podążają za prowadzącą
konsekwentnie w pierwszym rzędzie. Mijamy obóz królewski rozbity na wałach
von Plauena.
Mały chłopiec, mała dziewczynka po dwóch stronach sznura odgradzającego
obozowisko. Patrzą na siebie niczym w odbicie w lustrze. Nie mają
śmiałości do siebie się odezwać. Ona w falbaniastą różową sukienkę ubrana,
jedną z wielu, które wiszą w sklepie, on w spodnie z sukna
i bluzkę nie do końca białe, szyte ręcznie przez jego mamę rodzoną.
Chłopiec ma sześć lat i dziewczynka ma sześć latek. Są w tym samym
wieku, a wieki ich dzielą.
— Jacuś dawaj na jedzenie! — woła kobieta, a ten biegnie do ognia, gdzie
w garze strawę gotują.
Zuzia wraca i jak poprzednio w pierwszym rzędzie przy bracie staje.

— Przejście! Droga dla Braci! — krzyczą zbrojni i odpychają nas drzewcami włóczni na skraje brukowanej drogi zamku średniego.
— Droga!

Z cienia bramy ukazują się jeźdźcy w białych szatach czarnym krzyżem znaczonych. Jadą wolno i dostojnie w kierunku zamku wysokiego. Jest późno, a zakonnik nie może po nocach do grodu wracać. Nie zwracają uwagi na pospólstwo, jednak uwaga wszystkich zgromadzonych koncentruje się na nich. Nie rozpoznaję ich rangi ani osoby, a jednak nie są mi obojętni. Przejeżdżają dziedziniec i znikają w zamku wysokim, który najpierwej powstał. Jeszcze przez chwilę kopyta koni wybijały rytm na drewnianym moście zwodzonym, który unosił się echem, by w końcu ucichnąć. Życie na dziedzińcu znowu zawrzało. Ciężka zbroja z człowiekiem w swym wnętrzu spoczęła na trawie. Czyżby skutek miodów i piw? Inni niewspółcześni biesiadowali przy drewnianej ławie.

Średni zamek był miejscem gościnnym. Spraszano tu rycerstwo całej średniowiecznej Europy, goszczono władców. Ogrom i przepych, jaki towarzyszył przyjmowaniu gości, wpajał przekonanie o potędze zakonu, który naprawdę był potężny i chciał, by sąsiedzi o tym wiedzieli. Wielki Refektarz – wielka sala wsparta na trzech filarach – był świadkiem niejednego ówczesnego spotkania. I dzisiaj wypełnił się muzyką. Występy z flagami i żonglerką ogniem nie pozwalają pozostać obojętnym nikomu. Niepotrzebne słowa przewodniczki objaśniają, jak tu kiedyś być mogło, a to się dzieje właśnie teraz. Po co w czasie spektaklu opowiadać historię teatru? Do stołu nas nie proszono, jednak dzieciom takich zaproszeń nie trzeba. Chłopiec niewielki podszedł do stołu i dotknął jadła.
— Tata, to jest prawdziwe — przekrzykiwał gwar, trzymając rybę za ogon, taką wypieczoną w ogniu.

Nie zapraszani do stołów opuszczamy to miejsce. Wąskimi krętymi schodami wspinamy się na górę. Najmniejsi zaraz za panią, my nieco z tyłu. Kiedy docieramy na piętro, w jednym z krużganków rycerz zastępuje nam drogę, oddziela od prowadzącej, agituje, zachęcając do wstąpienia w szeregi zakonu.
— Ależ wstępujcie panowie do zakonu. Sami widzicie, jadło przednie, życie dostatnie, a i wojaczki wam nie zabraknie — wstrzymał głos, spojrzał, jak trzymam córkę za rękę. — Widzę wasze wątpliwości. Powiecie, celibat to nie dla was. A ja wam powiadam: nie troskajcie się. Mój dziad żył w celibacie. Ojciec żył w celibacie, a jak najświętsza panienka pomoże i syn w celibacie żyć będzie.
Wchodząc na wysoki zamek, najwcześniejszą część kompleksu zamkowego, nie dało się uciec przed płaczem dziecka, który nasilał się z każdym krokiem. Było mroczno, chociaż nie całkiem ciemno. W lipcu światło dominuje nad mrokiem. Minęliśmy straże. Pelikan na studni przykuwał uwagę. Ptak wyrywa pióra ze swej piersi, kaleczy się, by własną krwią przywrócić swe dzieci do życia. Pelikan – symbol rycerzy zakonu – majaczyło mi w głowie, jednak płacz nie pozwalał na zebranie myśli. Pelikan – ptak, który całkowicie oddaje się opiece nad młodymi – kierujemy kroki do celi Witolda. Skąd ta nazwa, skoro w celi tej nigdy nie gościł? Płacz wciąż się nasila, jest realny, prawdziwy. Próbuję wrócić myślami do pelikana – pelikan, symbol ofiarnej śmierci Chrystusa. Zaskrzypiały kraty. Wyłonił się jeden z oprawców. Uchylił drzwi małej komory, w której na podłodze dwójka dzieci zanosiła się płaczem. Uderzył i się wycofał.
— Zamknij się! — wrzasnął oprawca i trzasnął metalowymi drzwiami. Powrócił do celi. Światło dnia było bezsilne wobec tego pomieszczenia. Nie było zdolne wedrzeć się do środka przez małe okienko. Celę wypełniała czerwona jasność. Krzyki torturowanego męża jednak nie trafiają do serca jak ten płacz, teraz szloch.

Opuszczamy celę Witolda, w której on nigdy nie gościł. Jego wuj Kiejstut gościł, jednak zbiec się mu udało. Jak to uczynił, kiedy ściany były okładane blachą? Siela trzyma mnie za rękę, córka za rękę mnie trzyma. Nie ma na naszych twarzach uśmiechów. Jaś jednak kontempluje ptaka. Pelikana na studni.
— Co to za ptak? — pyta.
— Pelikan — odpowiadam.
— A co on się tak dziobie? Ma pchły?
— Tego to nie wiem.
W tle głos Pani przewodnik: — Powiadało się o tych ptakach, że czasami, gdy uderzeniami swoich dziobów zdarzyło im się zabić swoje pisklęta, to przez trzy dni opłakiwały w gnieździe młode. W końcu matka raniła siebie ciężko, by własną krwią ożywić swoje dzieci. Legend jest więcej, jednak nie czas teraz na nie.
— A czy to prawda, że w tej studni schowane są, czy też były, skarby zakonne?
Przewodniczka jednak tego nie słyszy lub też słyszeć pytania nie chce.
Na zamku wiele się jeszcze działo i nie sposób wszystkiego opowiedzieć, to po prostu trzeba przeżyć.
Nadeszła noc
Już grubo po dwudziestej drugiej. Ludzie zajęli miejsca na widowni – te lepsze, po 35 zł i te gorsze, nawet w cenie 15 zł. Od rycerstwa oddziela ich Młynówka, czy jak kto woli Kanał Juranda. Ta nieznaczna strużka wody kiedyś wypełniała fosy i zasilała wodą pitną miasto, a dzisiaj po prostu płynie. Inscenizacja dzieje się w dole, zaraz u jej brzegu. Rycerstwo Jagiełły ściera się w potyczkach z załogą von Plauena. Szczęk stali, huk wystrzałów straszy niejedno dziecko. W powietrzu unosi się zapach prochu, zapach ognia. Matki na widowni tulą dzieci, zakrywają im uszy. Niektórzy wychodzą. My tymczasem dzieci ułożyliśmy w namiocie, sami delektując się ciepłą słodką herbatą. Nie ma nas tam, gdzie zgiełk bitewny. Nasz namiot stoi na działce, jednej z wielu działek. Działek, na których kwiaty i warzywa się uprawia. Działek obok torowiska, przez co czasami pociąg zakłóca nam ciszę wypoczynku. To jednak nie przeszkadza, by cieszyć się nocą. Jutro obudzą nas ptaki i zapach kwiatów – tych, które ranem najpiękniej pachną. Znikają krople ciepłego napoju, ostatnie krople. Czas na sen. Zamek jest daleko, von Plauen kolejny rok odpiera oblężenie, pokaz fajerwerków kończy przedstawienie. Zastanawiam się, czemu tak hucznie obchodzimy porażkę polskiego króla. W snach przeżywamy całodzienne doznania.
