Giewont – Ku pamięci

22 sierpnia 2019 roku, Tatry

Nigdy wcześniej nie korzystałem z pola namiotowego Pod Krokwią. Jest duże, pojemne i wobec braku miejsc w schroniskach stało się nam domem w sierpniowe pochmurne i deszczowe dni.
Całe cztery metry kwadratowe zajęliśmy. Korzystaliśmy z sanitariatów i kuchni w cenie 80 złotych za dobę, bo nie tylko samochód, namiot kosztuje, ale i każda osoba. Jednak nie o tym chcę pisać.

Pole namiotowe pod krokwią

Był to dzień pełen cierpienia i ofiar, nawet tych śmiertelnych, pełen żalów, słów krytyki i niemego niedocenianego bohaterstwa. A zaczął się całkiem zwyczajnie.

Świat był mniej deszczowy, niż wydawało się wewnątrz

Rano kropiło rytmicznie i jednostajnie – tak, że nie chciało się wstawać. Wszyscy, ci najmniejsi i ci więksi, uczepieni ciepła śpiwora bronili się przed światem zewnętrznym. Dudnienie kropel o zielony tropik zwodziło nas i fałszowało rzeczywistość. Świat był mniej deszczowy, niż wydawało się wewnątrz. Słońce coraz częściej przedzierało się przez chmury.

Góry wysokie

Chciałem im pokazać góry – te nasze wysokie, aby ujrzeli trochę skały, by zimnego strumienia zaznali.
To nie prawda, że nic nie zapowiadało tego, co nadeszło. Nieprawdą jest też, że prognozy wprowadzały w błąd. Prognozy, jak sama nazwa mówi, zapowiadają jedynie to, co może się stać, to taka wróżba, która nie zawsze się sprawdza, nie zapominajmy o tym. Słonka i chmurki w smartfonie nie są tym, co pozwoli nam zaplanować górską wycieczkę.

Giewont nie był nam celem, jednak dla wielu właśnie tego dnia celem się stał, gdyż chodzenie po łańcuchach jest atrakcją, a i same widoki ze szczytu warte są wysiłku. Trzeba jednak wam wiedzieć, że nie są warte każdej ceny. Tego dnia wiele osób na tym właśnie szczycie zapłaciło cenę najwyższą. Popłynęły łzy, te najcięższe, już nie pierwszy raz na tym szczycie i niestety nie ostatni.

Popas w Dolinie Białego potoku

Spacerem przez Dolinę Białego, ścieżką nad reglami na Halę Kondratową. Taki był pomysł.
— Może, jak się uda, zajdziemy na Giewont. Pamiętam, jak kiedyś wchodziłyśmy tam z siostrą. Byłoby fajnie pokazać dzieciakom.
— Może kiedyś. Góry nie uciekną. Dzisiaj ślisko, deszczowo i wakacyjne tłumy…
— Zobaczymy, jak tam będziemy.
— Dobra, zobaczymy.
Dolina Białego sama w sobie jest urokliwa i ten zapach, iście tatrzański, kto jeszcze tam nie był, musi tego zaznać. W ogóle uważam, że Tatry trzeba doznać przynajmniej raz w życiu.
Ta urocza dolinka jest jak brama na Tatry. Z niej dotrzesz na Giewont, Kasprowy czy Sarnie Skały oraz w wiele innych miejsc w tych wyjątkowych górach. Pomyśleć, że jeszcze w latach pięćdziesiątych była niedostępna nie tylko dla turystów, ale i dla mieszkańców. Sowieccy przyjaciele poszukiwali tu uranu na bombę atomową. Na szczęście dla świata i dla doliny nie ma go tu zbyt wiele.
— Tata, co to jest?
— Gawra niedźwiedzia — tak odpowiedziałem, gdy mijaliśmy jedną ze sztolni obok Białego Potoku drewnianą kratą zamkniętą.
Byliśmy już na ścieżce nad Reglami, kiedy spadły pierwsze krople. Nie czas było wracać, nawet po pierwszym grzmocie. Podświadomie przyśpieszyliśmy kroku, odzialiśmy się czymś nieprzemakalnym.

Szczyt Giewontu był pełen rodzin, znajomych i nieznajomych. Dzieci kręciły się wśród kobiet i mężczyzn. Ci silni, ci słabi tam byli, rozważni i lekkomyślni. Ruch na łańcuchach się mozolił, kiedy zaczęło się chmurzyć. Przy pierwszym odległym grzmocie jeszcze byli tacy, którzy chcieli doznać szczytu choć przez chwilę. Nie było ich wielu, jednak byli.
Błyski rozdzierały ciemne już niebo. Niepokój, wręcz strach wypełniał niejedno serce, niepokój, który jednych paraliżuje, innych zmusza do działania. Płacz dzieci, ten był najgorszy, mieszał się z głosami i z ciszą, którą trudno było dosłyszeć. Ponad sto osób znajdowało się w partiach szczytowych, to zbyt wiele, by szybko uciekać. Błyski. Potężny grzmot, który czuć było pod nogami, dosięgnął szczytu wiary. Prąd przepływał przez stłoczone ciała. Nie wybierał ofiar, każdy w polu rażenia był mu miły. Łańcuchy – te, co zazwyczaj służyły pomocą – stały się pułapką. Odpadły kobiety, dzieci. Ktoś spadał pięćdziesiąt metrów, ktoś inny dwa, równie bolesne, a nawet może mniej szczęśliwe. Wzywanie pomocy, płacz, nawoływania ogarnęły przestrzeń. Huk wciąż dudnił w wielu uszach, chociaż dawno już przeminął. Pan w białej koszulce starał się pomóc, pan w czarnej usiłował uciekać. Wielu cierpiało poparzonych. W powietrzu unosił się swąd spalenizny – poparzonych ciał i odzieży wtopionej w skórę. Dziwne, jak szybko się rozprzestrzeniał. Cisza nieba bolała, nie mniej niż jego krzyki zapowiadające kolejne wyładowania.
Znowu niebo spękało światłem. A krzyż tkwił na szczycie, symbol cierpienia i męki pańskiej, świadek cierpienia i męki ludzkiej. Stał naprzeciw żywiołu, przyjmując kolejne razy. Znów przyjął. Huk rozniósł się echem. Kruszała skała, a jej odłamki dopadały następne ofiary. Chłopiec lat 10 nie pójdzie już więcej w góry. Dziewczynka lat 10 nie zazna górskiego powietrza. Ich dusze pod krzyżem zostały, chociaż ciała powróciły do rodzin. Do matek. Do ojców.

Burza odeszła, ofiary zostały. Ratownicy górscy, strażacy biegali po kamiennych stopniach. Jak umieli, ratowali, znosili rannych. Helikopter latał jeszcze wśród wyładowań, chociaż latać nie powinien. Schronisko na Hali Kondratowej zmieniło się w lazaret.

Byliśmy blisko, chociaż daleko od miejsca zdarzenia. Deszcz nie padał, on lał się z nieba. Woda płynęła drogą, ściekała po skałach. Ręka najmłodszej ściskała moją dłoń, jej małe serduszko przyśpieszyło.
— Boję się — powiedziała cicho.
— Nie ma czego, burza już odchodzi. — Bardzo chciałem wierzyć we własne słowa.
Liczyliśmy od błysku: „1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10” do grzmotu. Potem wypatrywaliśmy światła. Światło. Głośniej liczyliśmy, tak by liczby pozostały w głowie. Liczyliśmy szybciej: „1… 10, 11”, gdy ziemia ponownie zadrżała.
— Widzisz, oddala się.
— To dobrze — usłyszałem pośród szumu deszczu.
Szliśmy, nie zważając na zimno i mokre odzienie. Szliśmy i nóżki nie bolały.

Przerwa w ulewie, czas na zmianę ubrań na suche.

Dobra rada. Nawet jeśli dobre masz ubranie, zabierz komplet na zmianę. Dla dzieci nawet dwa. Nam się to sprawdza.

Wieczorem w drewnianej chacie „Zawierucha” kolejne kieliszki umilały czas w oczekiwaniu jadła, rozmywały świat. Najmłodsi nie mogli doczekać się pizzy. Kapela grała na góralską nutę. Wszyscy rozmawiali. Tematem była oczywiście burza. Gdańszczanin narzekał, że telefon go nie ostrzegł, a on przecież z rodziną był w górach.
— Za każdym razem uczciwie płacimy za wejście na szlak. Na co idą te pieniądze? — wykrzykiwał.
Młoda para trzymała się za ręce, to był ich pierwszy wspólny wyjazd. Byli w tym schronisku, które dzisiaj w południe stało się lazaretem. W ich opowiadaniu była duma, że tam byli. Przerażenie tym, co widzieli. Oburzenie, że to się stało.
— W schronisku, tym na Hali Kondratowej, nikt się nimi nie zajmował. Znaczy się tymi poparzonymi. Tym poparzonym z odchodzącą skórą i pęcherzami kazano tam siedzieć i czekać. Oni jęczeli z bólu, a nikt się nimi nie zajmował. Tylko ich tam sprowadzali, znosili, a ci nie wiem, na co mieli tam czekać?!

Wieczorem w barze „Zawierucha”

„Może na pomoc” przeszło mi przez myśl.

Nie piszę tego, by krytykować turystów, bo nie są oni winni swojej ciekawości. Złego słowa nie powiem na ratowników, którzy często chronią nas przed własną głupotą, a nawet kiedy zbłądzimy, przychodzą nam z pomocą. Piszę to ku pamięci i przestrodze.
Zapamiętajcie, jeśli możecie, że najlepsza pora na zdobywanie Giewontu w letnie burzowe miesiące to wczesny ranek. A jakie wtedy są widoki!

5 myśli na temat “Giewont – Ku pamięci

Dodaj własny

Odpowiedz na Anonim Anuluj pisanie odpowiedzi

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Website Built with WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: