Rzeki, morze – Żuławy

Przeprawa Świbno – Mikoszewo

Sto czterdzieści pięć godzin, ponad sześć dni, płynęła ta woda od źródeł, aby spotkać się z zieloną burtą promu, w Polsce największego w swojej klasie. Najpierw była maleńką strużką jednak z każdym kilometrem rosła w siłę. Dołączyły do niej wody Drwinki, Raby, Nidy, Sanu… wiele jest jej dopływów. Na wysokości promu Świbno – Mikoszewo jest już dorosłą, silną rzeką, czterysta metrów od brzegu do brzegu zajmuje i dzieli to, co dawniej było połączone, zanim ląd przekopano, by w tym miejscu dać jej ujście. Prom natomiast łączy to, co zostało podzielone, dzielnie trzyma się liny po obu brzegach rozpiętej. Trzyma się jej, żeby wody Wisły do morza go nie zabrały. Był już poprzednik, który na tej trasie służył i w 1945 roku morzem przed wojną uciekał. Jednak to dawne dzieje. Jego miejsce zajął prom obecny tworzący wraz z holownikiem zgrany zespół pływający od brzegu do brzegu niestrudzenie od 30 maja do 30 września, od siódmej do dwudziestej pierwszej.

Nic nie robić, nie mieć zmartwień…

W jednym z tych dni stoimy przed szlabanem, czekamy na przeprawę i samo to czekanie jest miłe, inne niż codzienność. Czeka najmłodsza, starszy, ona i ja. A kiedy się wreszcie doczekamy, dwadzieścia złotych zapłacimy za samochód, to wtedy wszystko będzie ciekawe. Pięć minut przeprawy mija zbyt szybko, pozostawiając niedosyt podróży.
— Już? — powiedziały z zawodem. — Czemu tak krótko?
— Zawsze możemy tędy wracać.
—Tak! Wracajmy tędy. Proszę, wracajmy tędy. Będziemy tędy wracać?

Po drugiej stronie Wisły

Po drugiej stronie Wisły jest ląd niezwykły, w dużej części wodzie odebrany. Między Wisłą a Nogatem się zawiera. Jest to rejon żyznej gleby, piaszczystych plaż, licznymi rzekami pocięty. Rejon, który ponownie do łask wraca i coraz bardziej nas ciekawi. Znacie Żuławy? Jeżeli jeszcze nie, to spróbujemy przybliżyć wam ten rejon w tym – mam nadzieję nie ostatnim – wpisie.

Jantar Leśniczówka

Jantar – nieprzypadkowo taką nazwę otrzymało to miejsce na mapie. Tak, dobrze się domyślacie. Jest to rejon, w którym na amber czy, jak kto woli, bursztyn natrafić można. Szczególnie jesienią, szczególnie po sztormie, kiedy wody morskie po szaleńczych tańcach się wyciszają. W takim to czasie na brzegu czy też w ciągle pieniącej się wodzie to złoto północy się pojawia. My postanowiliśmy zaznać tam lata, a nie skarbów szukać. Chcieliśmy polenić się na plaży, kąpać w słonej wodzie. I się udało.
Osiedliśmy na polu namiotowym „Młody Delfin” w centrum miejscowości – wsi, bo praw miejskich Jantar jeszcze nie uzyskał. Pole tuż przy głównym skrzyżowaniu, o powierzchni 1300 m2 nie jeden namiot pomieści. Są prysznice z ciepłą wodą, mała kuchnia, możliwość podłączenia do prądu. Można powiedzieć dzień dobry sąsiadowi lub też we własnym gronie się bawić. Namiot kosztuje 10 zł, samochód 5 zł, a każda osoba 15 lub 10 zł zależnie od wieku, taki niemal polski standard.
— A ja bez samochodu i tylko sam w namiocie. — Tak powiedział.
— Takich to właśnie najwięcej kosztuje. Sam, mały namiot albo hamak, a cena jak za rodzinę. Ale nie u nas. Myślę, że 20 zł za dobę będzie OK. — Tak gospodarz za noclegi się rozlicza. — Pozostałe rzeczy, prysznic, kuchnia, oczywiście w cenie.

Rodzaj noclegu każdy powinien dobierać indywidualnie do swoich potrzeb. Latem jest w czym przebierać. Można bliżej morza, w większym luksusie też można. Jantar głównie z lata żyje, a na zimę jak cała mierzeja wyludnia się do tego stopnia, że ciężko sąsiada spotkać.

Plażowanie

Plaża, 400 może 500 metrów od głównego skrzyżowania, można spacerkiem 10 minut poświęcić, czy też z piwa zrezygnować i przejażdżkę melexem za 5 zł sobie zafundować. Odrobina luksusu nie zaszkodzi, a najmłodsi będą w siódmym niebie. Tutaj łowi się ryby, podpowiadają to ładzie na piach wyciągnięte, wśród których amatorzy plażowania w dzień wiją swoje gniazdka, plażowe obozy tworzą. Drażnią was parawany? To ich nie używajcie. Można podjąć wysiłek i wzdłuż brzegu oddalić się od tłumów i tam gdzieś bez barów większej swobody doświadczać, co gorąco polecam. Trudno jednak wtedy zjeść smażoną rybę, hot doga czy zimnym piwem w plastikowym kubku się raczyć.

Pasieka w jantarze

A może tak odwrócić się od morza i przeciwną stronę zwiedzić?
Tuż przy torach stoi. Zazwyczaj spokojne, ciche miejsce pszczoły zamieszkują. Małe pracowite owady wracają z nektarem do swoich uli. Pośród tych uli dostrzegłem postać biało przyodzianą w kapeluszu z siatką, jak domów pszczelich dogląda, może miód podbiera. Jedliście kiedyś żuławski miód znad samego morza? Ta pasieka to ciągle Jantar, choć tak mało turystyczna się zdaje. Nieopodal tory wąskie, wąskotorowej kolei i kościół. Dookoła drzewa liściaste i iglaste. Pewnie ten miód to taki spadziowy bardziej.

Żuławska kolej dojazdowa

Telepie, trzęsie, trzydzieści kilometrów na godzinę pędzi. Stworzona, żeby przewozić buraki cukrowe, dawno już zapomniała o swoim pierwotnym przeznaczeniu. Zapomniała o ponad 300 kilometrach torów, o promie kolejowym na Wiśle, o przeprawie z prawego na lewy i z lewego na prawy brzeg.
Dzisiaj się trzęsie, telepie, opowiada dawne dzieje swoim pasażerom.
— W tych latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych nikogo zwykle nie było stać na samochody. Zwykłego robola nie było stać. Większość ludzi do pracy i szkoły jechała kolejką. Kolejka była głównym łącznikiem pomiędzy szkołami, zakładami pracy. Później to się zmieniło. Jak zakłady pracy, cukrownie, PGR-y tutaj na Żuławach polikwidowano, to większość już zmuszona była dojeżdżać własnymi środkami. Kolejka już nie jeździła, bo była likwidowana — wspomina Stanisław Zamorski, dzisiaj robotnik torowy, dyżurny ruchu, kierownik pociągu.

Od roku 1996 nic już nie jeździło. Nie wożono buraków, ludzi nie wożono, na moście w Rybinie nikt nie obracał 12 razy wielkim kluczem, by go zamknąć, nikt nie obracał dwanaście razy kluczem, żeby most otworzyć. Teraz, w sezonie letnim, dwa razy dziennie dwóch wolontariuszy na przyjazd pociągu ten ponad stuletni most sposobi. Wąski tor na Żuławach odradza się dzięki pasjonatom tym w lokomotywach i tym, u których bilet kupisz. Odradza się za sprawą tych niewidocznych, co na rzecz wąskiego toru w tym regionie swój czas i nie tylko czas poświęcają. Za ich sprawą telepaliśmy się tych kilka kilometrów wąskim torem. W upalny dzień pierwszych dni lata wiatr owiewał nas w otwartych wagonach BXHPI. Pięć wagonów w oryginalnych barwach wagon silnikowy MPXD2 ze stacji na stację przeciąga. Pociąg ten niezwykły, wizytówka przeszłości, jeździ z Nowego Dwory do Stegny wczesnym rankiem, w Stegnie na dwa składy się dzieli, aby dzień cały pomiędzy Mikoszewem a Sztutowem transportować ciekawych świata. Wieczór jest czasem powrotu do Nowego Dworu.

Kormorany – wilki naszych wód

Znacie wilki naszych wód? Nieopodal Kątów Rybackich odwiedziliśmy tę ptasią kolonię. Wędrowaliśmy przez las głównie iglasty, rzadziej liściasty, podjadając jagody, które skutecznie odwracały naszą uwagę od celu podróży. Niesamowicie smakują te kulki zrywane prosto z krzaczka. Wędrowaliśmy, ciesząc się chłodem, którego ponad koronami drzew próżno było szukać. Pośród tego właśnie lasu zamieszkały ptaki znienawidzone przez rybaków. Ich bytowanie i odchody zmieniają zasiedlony teren. Zamieszkałe przez nie drzewa stają się suche, sterczą obumarłe, bez igieł, liści, a pomiędzy nimi mnóstwo traw, ziół i krzewów, które wyszły z cienia, aby zielenią malować krajobraz. Niezapomniana sentencja przemijania i narodzin. Właśnie na tych suchych konarach drzew, które soki życiowe potraciły, zasiadają projektanci tego krajobrazu i w promieniach słońca czarne pióra suszą. Ptaki te, tutaj nie dam sobie głowy uciąć, są bodajże jedynymi ptakami wodnymi, których pióra nasiąkają wodą, przez to ich wyporność nie przeszkadza im w podwodnych łowach. Niczym wilki potrafią polować stadnie.
Rybacy skarżą się na nie, że przez nie ryb nie ma. Ale czy gdyby ryb nie było, to byłyby te ptaki tak liczne? Widziałem stado setek kormoranów na morzu, daleko od lądu. Niczym chmura się pojawiły, zaciemniły niebo. Długo obserwowałem, jak odlatują gdzieś w kierunku lądu, którego jedynie się domyślałem.

Siedlisko kormoranów, chociaż jest blisko morza, to powiewy i wiatry tu nie docierają lub docierają znacznie osłabione przez nadbrzeżny drzewostan, który zmyślnie te ptaki zachowały, jakby świadomie utrzymywały tę antywietrzną barierę. Przez to w upalne dni słońce w tym miejscu nie ma litości.

Setki tysięcy odrodzonej populacji kormoranów przerażają bestię ludzką. Jak muszą być zatrwożone te ptaki, mając świadomość milionów, co ja piszę, miliardów populacji ludzkiej wszędzie się panoszącej? Miejmy nadzieję, że są tak nierozumne, za jakie je uważamy.

Z piekła do raju

Upał w rezerwacie osłabiał nie tylko najmłodszych. Woda była niezbędna do zaspokajania pragnienia, ale i do schładzania głowy, żeby nie zagotować mózgu. Chociaż cień drzew na skraju ptasiej kolonii dawał trochę wytchnienia, to dopiero morze – chłodne, bałtyckie – stało się nam rajem. Zimna woda nie odstraszyła nikogo z naszej bajkowej grupy.

Dzika plaża, choruję na jej punkcie. Bez tłoku, bez parawanów, nadmorskich barów, które przywędrowały do nas z amerykańskich filmów. Dzika plaża. Drzewa, piasek, morze. Czy jeszcze w summer time jest możliwe, by znaleźć taki skrawek wybrzeża? Nie ustajemy w poszukiwaniach. A jakby dodać do tego jeszcze ognisko?

Ogniska nie było. Drzewa, piasek i morze – jak najbardziej. Gdzieś na wschodzie zagęszczenie ludzi znaczyło Kąty Rybackie, w przeciwnym kierunku plażę w Sztutowie. Pomiędzy było niemal bezludnie. Woda długo płytka, przyjazna najmłodszym. Na niebie pojedyncze kormorany wracające z obiadu, lecące suszyć swoje pióra. Zgnieciona kanapka wygrzebana z plecaka dawała rozkosz podniebieniu. Woda, już ciepła, z plastikowej butelki gasiła pragnienie. Jak niewiele trzeba, żeby wyrwać się z piekła i trafić do raju.

Mały Holender

Gospoda „Mały Holender”

Jest woda, rzeka Tuga,  wyżej zwana Świętą. Wąski tor kolejki obok drogi 502 biegnie, łącząc Stegnę z Nowym Dworem. Jest też most nad rzeką Tugą, dawniej zwodzony, ruchliwy, dzisiaj ledwie przejezdny. Pomiędzy torami, rzeką i drogą przez most prowadzącą, obok cerkwi grekokatolickiej w pokrzyżackiej świątyni zadomowionej, takiej strzelistej, gotyckiej z czerwonej cegły murowanej, stoi młoda gospoda „Mały Holender” przez gospodarzy nazwana. Młoda, chociaż już wiekowa. Dziesięć lat powstawała w tym miejscu, jej mury natomiast pamiętają niemal trzysta lat minionych. Jesteście zakręceni? My tak, na punkcie tego miejsca, w którym jedliśmy smacznie w ogrodzie, tuż obok zielnika, z którego kucharz na bieżąco zioła do potraw podbierał. Była babka ziemniaczana, pierogi, zupa klopsikowa z kleksem kwaśnej śmietany, której przepis Okrasa próbował łamać, kiedy żółtą syrenką pod dom zajechał.

„Mały Holender” to dom podcieniowy, który narodził się w mieście Jelonki niedaleko Pasłęka najpierw bez podcienia, ten dostawiono później. Dzisiaj odratowany przez obecnych właścicieli stoi w Żelichowie. Takie domy były typowe dla żuławskiej architektury, dzisiaj już nikt tak nie buduje. Podcienie pierwotnie służyły jako spichlerze, jednak od dziewiętnastego wieku stały się modne. Zaczęły być ozdobą budynku, wizytówką gospodarzy. Z tego powodu wiele domów na tych podmokłych terenach zyskało podcienie, często zdobione, z wieloma filarami. Ludzie powiadają, że ilość filarów zdradzała zamożność gospodarzy. Liczono, że jeden łan ziemi przypadał na jeden filar. Sprawdźcie, ile łanów mogli mieć dawni gospodarze.

Pierogi na żuławską nutę

Pozostał niedosyt tego miejsca jak i całego regionu. Wiele zostało do zaznania. Już podczas biesiady powstawały kolejne plany. Może tym razem związane z wodą, której na Żuławach nie brakuje. A wy? Kiedy odkryjecie tu swoje bajkowe miejsca i nam je podpowiecie?

Mały Holender dom podcieniowy

Podobało się? Jeśli tak zapisz się a pierwszy dowiesz się o kolejnym wpisie. A będzie się działo. Zapraszamy.

to chwilę potrwa
Sukces! Jesteś na liście

2 myśli w temacie “Rzeki, morze – Żuławy

Add yours

Dodaj komentarz

Website Built with WordPress.com.

Up ↑