W górę Wisły – dzień drugi

Lubię tę enklawę, przestrzeń namiotu z całym jej bałaganem. W nocy uchodziło mi powietrze z materaca. Dwukrotnie go dopompowywałem. Użyłem power tape’a do obklejania podejrzanych miejsc, chyba pomogło, bo dospałem w miarę wygodnie do rana.


To pozorne ciepło, które było bardziej w głowie niż w ciele, długo trzymało mnie w namiocie, zanim zdecydowałem się na dalszą drogę. Herbata, wczoraj niedojedzony bigos, odgrzewany na miniaturowej kuchence, to takie przyjemności niedoceniane w zwykłym życiu. Tam wtedy chciałem, żeby te chwile trwały i trwały. No i trwały – do czasu, kiedy potrzeba nie zmobilizowała mnie do wyjścia. Czynność, która dla naszych przodków była naturalna na łonie natury, dzisiaj stała się nie lada przeżyciem w polowych warunkach. Włożyłem dwie pary skarpet, wsunąłem gumowe buty i okazało się, że świat na zewnątrz wcale nie jest taki straszny. Duże stado kaczek okupowało wiślaną zatoczkę – kiedy zwoduję kajak, wszystkie poderwą się do lotu – na ten czas jakby mnie nie dostrzegały. Ptaki miejskie, a te dzikie, chociaż tego samego gatunku, to jednak zupełnie inne nacje. O ile pierwsze, na przykład w parkach, jedzą człowiekowi z ręki, to te dzikie nigdy nie obdarzą cię taką ufnością i będą trzymać się na dystans.

W dobie łatwości dostępu do mediów chciałem pokazać wam, jak mierzę się z Wisłą. Włączyłem nagrywanie w telefonie i do roboty. Zatoczka była spokojna i nie sprawiała trudności, lecz kiedy ją opuściłem… kiedy ją opuściłem, to ją opuściłem i przy jej ujściu wiosłowałem niemal w miejscu. Coraz silniej, coraz silniej prężyłem mięśnie. Zrobiło się gorąco, a metrów ledwie przybywało. Wyłączyłem telefon i choć trwało to ledwie chwilę, prąd zniósł mnie dalej, niż upłynąłem. Wtedy zacząłem uczyć się Wisły. Przypomniałem sobie dawny wpis „Rzeki, morze – Żuławy”, w którym lakonicznie wspomniałem, z jaką siłą mierzy się prom w pobliskim Świbnie. „145 godzin, ponad sześć dni płynęła ta woda od źródeł” – tak pisałem. Przez 145 godzin wody Wisły pokonują dystans ponad 900 kilometrów, co daje 6 kilometrów na godzinę. Tyle musiałem płynąć, żeby móc stać w miejscu. Co prawda, nie miałem określonego celu, jednak wiosłowanie tylko po to, by stać… nie, zdecydowanie nie o to chodziło. Zacząłem uczyć się Wisły, bo nie w każdym przekroju, nie w każdym miejscu swojej szerokości jest taka sroga. Promując, czyli ustawiając kajak do nurtu tak, by lekko wskazywał dziobem drugi brzeg, wiosłowałem z pełną mocą tylko po to, by nie tracić wysokości i przemieszczać się w bok, a nie do przodu. Tak pokonałem szerokość rzeki i niemal przy brzegu kajak zaczął płynąć do przodu. Kiedy zmierzyłem się z wodami Wisły, najpierw było przerażenie, potem zachwyt (nie zachwycającą w tym miejscu przyrodą i jej potęgą), zniechęcenie beznadziejnością starań, aż w końcu powrót nadziei. Nie wiem, jak długo płynąłem przy tych szuwarach porastających prawy brzeg po mojej lewej burcie. Cieszyło mnie, że się nie cofałem. Stado łabędzi w środku nurtu, niczym armia zaciężna, podrywało się do lotu. Najpierw ptaki biegły po wodzie, żeby w końcu wznieść się wyżej i wyżej. Wrażenie swoim poderwaniem do lotu robią poszczególne osobniki w liczbie, jak szacuję, około 40 sztuk, to robi robotę. Ja też swoją robiłem – wiosłowałem. Marzył mi się Tczew na wieczór, kawa z ciastkiem w miejscu, którego nie znam, może wiśniówka do herbaty w namiocie. Lubię takie proste marzenia wyprawowe, same z siebie się nie spełniają, trzeba na nie zapracować.

Śluza Gdańska Głowa – przywitały mnie zielone, zamknięte wrota na Szkarpawę, rzekę bez prądu i tego ogromu wody, z którym się mierzyłem, rzekę ze swoją opowieścią. Jest zima, śluzowania ni ma – takie powiedzenie mi się wymyśliło. Zapukałem we wrota. Tych, co ich tam nie było, zapytałem o księżniczkę, a skoro ich tam nie było, toteż nikt mi nie odpowiedział. Wyobraziłem sobie, że ten ktoś, kogo tam nie ma, powiedział: Nie mamy twojej księżniczki, mamy jednak inną i chętnie za ciebie ją wydamy.
Popłynąłem dalej.

Tczew był na drugim brzegu, jakieś 25 kilometrów dalej. Powyżej śluzy woda była trudniejsza, nie było namiastki szuwarów dających wytchnienie, prąd bardziej wartki. Ponownie zdecydowałem się na promowanie na drugi brzeg, przęsło po przęśle wpatrując się w most w Kiezmarku. Woda wysoka, ostrogi pozatapiane kryły się pod powierzchnią, a ja promowałem z brzegu na brzeg, osiemset, może i więcej metrów, bez progresu w górę nurtu, tylko od brzegu do brzegu, żeby tam odpocząć i zacząć płynąć do Tczewa. W końcu lewym brzegiem, który był po mojej prawej stronie, przesuwałem się, o czym świadczyły tablice z kilometrażem Wisły, mijane z dużym wysiłkiem. Pięć kilometrów na godzinę – to zdecydowanie mój najlepszy wynik. Promowanie na takiej szerokości było zbyt wyczerpujące i czasochłonne, żeby za każdym zakrętem szukać lepszego brzegu, postanowiłem cały czas płynąć po stronie miasta, do którego zamierzałem dotrzeć. Wieczorem jakby było więcej ptaków. Ponownie spotkałem stado łabędzi, które znowu podrywało się do lotu. Było już ciemno, więc bardziej jawiły się jako białe plamy niż konkretne kształty.
Jak mnie ucieszyły światła w poprzek Wisły! Małe punkciki świadczyły o istnieniu mostu w Tczewie, jednak zupełnie nie dawały jego obrazu. Czasami wydawały się bliskie, potem jakby nieosiągalne. Było zimno, coraz zimniej. Kiedy wiosłowałem, to zimno mnie nie dotyczyło, lecz kiedy przystawałem, przeszywało mnie na wskroś, przypominając, że jest zima, żartów ni ma… Powoli traciłem orientację, czy się przemieszczam, czy jedynie wiosłuję. Rzeka czasami cwanie wyciągała mnie na środek, usypiając moją czujność i dając fałszywe poczucie, że tam będzie łatwiej. Nie było… Musiałem ponownie walczyć o powrót do brzegu. Wkoło ciemność, tylko te światła mnie wabiły – mówiły: Pamiętasz o kawie, o wiśniówce do herbaty?
Miła zatoczka, a może tylko powalone drzewo, osłoniła mnie przed prądem. Po 11 godzinach na wodzie i przepłyniętych w tym czasie 26 kilometrach wylądowałem, wygrzebałem się na brzeg. Kaczki stadami śmiały się ze mnie. Miasto tego dnia było poza moim zasięgiem. Kiedy wysiadałem z żółtego kajaka z nazwą firmy na dziobie, wiedziałem, że tego dnia już do niego nie wsiądę.

Cały trząsłem się z zimna, drżały ręce, szczękały zęby, chodziłem sztywnymi krokami. Wysoką, suchą trawę pokrywała zmarznięta warstwa śniegu. Odgarnąłem ją wiosłem, by rozstawić namiot. Te wszystkie niedogodności sprawiały mi przyjemność, byłem wolny, ograniczony jedynie swoimi słabościami.


Herbata, zupka chińska, czekolada. Tego wieczoru byłem już bardziej zorganizowany. Rzeczy sypialne w jednym worku, ubrania w torbie, kuchenka i jedzenie w osobnym. Trzeba pamiętać, żeby wszystko odkładać w odpowiednie miejsce. Gubiąc drobną rzecz, np. zapalniczkę, na powierzchni namiotu, często odnajdywałem ją następnego dnia przy zwijaniu obozu. Takie rzeczy miałem zdublowane. Czas mijał na gotowaniu, jedzeniu i organizacji spania, z rzadka na lekturze.


W dwóch śpiworach, ubraniu, babcinych wełnianych skarpetach i czapce z wełny snułem plany na dzień następny. Śmiechy kaczek, moje chrapanie tworzyły jedność i nie przerażały. Za zielonymi ścianami namiotu czułem się bezpieczny.

← Początek opowieści

Czytaj więcej →

Jedna myśl na temat “W górę Wisły – dzień drugi

Dodaj własny

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Website Built with WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: