Nie budzik, ale jasność mnie budziła, nastawała w namiocie i wzywała do działania. Często z rana pojawiały się wyrzuty, że tak późno, że tyle nieprzepłyniętych kilometrów przez ten czas leżenia umknęło. Obracałem się wtedy na drugi bok, zajmując wygodniejszą pozycję, i znowu było dobrze, wskutek czego doszedłem do wniosku, że poczucie winy to wynik niewygody.
Na śniadanie była trzydniowa bułka i sałatka jarzynowa od mamy, taka co we wszystkich polskich domach występuje i w każdym smakuje inaczej. Dobre, pożywne jedzenie, chociaż mało rozgrzewające, nie licząc herbaty, która jednak smakowała mi coraz mniej. Okazało się, że jestem bliżej Tczewa, niż mi się wydawało po ciemku – zaledwie kilka kilometrów od mostu kolejowego, który wczoraj tak mnie nęcił światłami. Most łączy Lisewo Malborskie z Tczewem. W 1939 r. został zniszczony przez Polaków, a w 1945 r. – przez uciekających Niemców. Trudno mi się rozeznać, które przęsło z jakiego okresu pochodzi, chociaż widząc jednorodność soczewkowych kratownic, jestem skłonny wierzyć, że został odrestaurowany. Muszę to sprawdzić.

Znowu na wodzie, to bardzo przyjemne uczucie. Blisko brzegu przepływałem nad zatopionymi ostrogami. To takie kamienne umocnienia wysunięte w głąb rzeki w celu zapobiegania erozji linii brzegowej. Woda nad nimi przyśpieszała, następnie spływała po tej kamiennej przeszkodzie, tworząc, ku mojemu zaskoczeniu, prąd nadający prędkość mojemu kajakowi we właściwym kierunku. Za nasypem było gorzej, trzeba włożyć więcej siły, by pokonać nagromadzoną masę wody wpychającą się na groble. Ta masa wody z perspektywy kajaka wyglądała jak wzniesienie. Nie od razu, ale w końcu to pojąłem i coraz lepiej wykorzystywałem. Rozpędzałem się z prądem wstecznym, potem silnie wiosłowałem, by pokonać spiętrzenie, i tak ostroga po ostrodze. Czasami przytarłem o dno, jednak bez uszczerbku dla kajaka. Było to całkiem przyjemne, szczególnie kiedy nabrałem wprawy.

Przed mostem kolejowym prąd przybrał na sile, jak w każdym przewężeniu. Kolejne przęsła zawężały linię nurtu. Ta sama ilość wody w podobnym czasie przepływa mniejszą szerokością.
Przed tym mostem, na lewym brzegu, po mojej prawej stronie, łowili. Łowili w zatoczce, której przeznaczenia nie znam, jednak domyślam się jej przemysłowego zastosowania. Niemal wszyscy łowili w kamizelkach odblaskowych i ubraniach roboczych, jakby cała zmiana wyszła na przerwę z zakładu pomoczyć kija. Dziewiąta rano, wczesna pora na przerwę – pomyślałem. Widok tylu wędkarzy w jednym miejscu był równie niesamowity, co spotkane wcześniej stado łabędzi.
Za mostem kolejowym – zabytkowy już most drogowy w ciągłej renowacji, tego dnia nie łączył dwóch brzegów.

Byłem w Tczewie. Zatrzymałem się przy pustym pomoście, co nie dziwiło, zważywszy na porę roku. Nie było trudno wyciągnąć kajak i zostawić go na deskach. Przywiązałem go cumą do polera, jakby to miało zabezpieczyć go przed kradzieżą. Przebrałem się bardziej schludnie, żeby czuć się lepiej w wytwornych wnętrzach.

Uliczką dotarłem na stare miasto i kwadratowy rynek otoczony przez malownicze kamienice osadzone na średniowiecznych fundamentach. Zawsze to miasto kojarzyło mi się z drogą E91 i McDonaldem. Poszukiwałem kawiarni, żeby nie tylko wiosłowanie zapisało się w moich wspomnieniach. Miał to być substytut portowej knajpy, pełnej szemranych postaci z żeglarskich opowieści. Kawiarnia Kulka zapraszała w lutym, był styczeń.
Jakoś inaczej postrzegałem ludzi, byli tubylcami, ciekawostką etnograficzną, obiektami moich badań. Trochę nieświeży, w gumowcach (takich niewyjściowych) i z wiszącym na szyi telefonem w nieprzemakalnym etui, miałem poczucie wyjątkowości – to poczucie wolności, do którego tym tubylcom było daleko.

Szczęśliwie odnalazłem Marysieńkę, zachęciła mnie swoim wyglądem, przyciągnęła ciepłem. Księżniczka na pewno zrozumie, że tak bez niej… na pewno zrozumie, że to jedynie substytut naszych poranków. Kawiarnia z dobrą kawą z expresu była schludna i pełna gwaru, który rozpływał się w mojej głowie, pieścił zmysły rozumienia. Wyławiałem pojedyncze słowa, frazy, nie starając się wiązać je w zdania.
– Mi syn zamontował satelitarną…
– Mama! On mnie…
– Co ty nie powiesz… Po co? Dlaczego…
– Ja dziękuję…
– Tomek… kropka… stopka…

Do tej chwili był tylko szum wiatru, plusk wody, teraz tyle dźwięcznych słów. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, ja swoją obdarzałem wszystkich. Tę panią, która sama jedna obsługiwała te tłumy. Mężczyznę, co studiował prawdziwą gazetę, taką papierową. Młodą dziewczynę z książką i tatuażem na szyi czy też dzieci kłócące się o miejsce przy dopiero co opuszczonym stoliku.
Szybko spiłem espresso i było mi mało, domówiłem dużą czarną, żeby starczyła mi na dłużej, i ciastko.

Fototapeta z mostem drogowym, który mijałem, wypełniała ścianę naprzeciw mnie. Cztery wieże i dwie kratownice Carla Lentza, które ostały się po pierwotnej budowli, a za nimi odcinek mostu dodany w 1912 r., kiedy to rzece dano więcej miejsca i przesunięto wał przeciwpowodziowy. Po wybudowaniu był to najdłuższy most w Europie. Wieże nigdy nie miały charakteru obronnego, jak mogłoby się wydawać, jedynie ozdobny, ponadto zapobiegają poprzecznemu przesunięciu przęseł. Kiedy tak wpatrzony w ten ścienny obraz próbowałem domyślić się historii mostu, zniknął pan z gazetą, a po dziewczynie z książką została jedynie filiżanka. Kiedyś zabiorę księżniczkę od tej kawiarni Marysieńka.
Było jeszcze jasno, kiedy opuściłem Tczew. Lewy brzeg po mojej prawej stronie był wysoki, rzeka ciągle nienaturalnie szeroka. Gdzieś na skarpie dostrzegłem sarny, które niczym kozice pokonywały zbocze. Wyraźnie widać tu ten morenowy charakter Pojezierza Starogardzkiego, taki faliście pagórkowaty. Drugi brzeg, daleko, daleko za wielką wodą, jest płaski i przyjmuje rozlewające się, wezbrane wody.
Przyzwyczaiłem się już do tego wiosłowania pod prąd. Chlap… chlap… chlap… ptaki, chlap… chlap… dwie wydry to nurkują, to się wynurzają przed dziobem kajaka, niczym delfiny przed dziobem okrętu. Nic nie robią sobie z mojej obecności, bo i moje wysiłki w dotrzymaniu im tempa pod prąd są raczej śmieszne i nierealne. Jestem jedynie ich gościem, zaszczyconym, że mogę z nimi obcować w ich środowisku.
Z czasem brzeg się obniża, ale nie schodzi do poziomu wody, która wypełnia przestrzeń od wału do wału. Chociaż czy ten brzeg śmiejący się piaskiem można nazwać wałem, czy raczej pionowymi urwiskami ziemnymi? Te piaskowe ściany są domem dla dziesiątek, a nawet setek ptaków mniejszych od wróbla, które budują tu norki. Jaskółki brzegowe drążą tunele na 50–60 cm zakończone komorą, w której w porze lęgowej dbają o jajka. Kiedy przepływam obok ich domków, te małe ptaszki wygrzewają się w afrykańskim słońcu i powrócą w kwietniu, maju. Wisła w stanie wzburzenia, wezbrania podmywa te brzegi, które kawałkami z pluskiem lądują w jej wodach.

Płynąłem, bo nie miałem nic lepszego do robienia. Szybko ciemniało, trudniej czytało się wodę, trudniej wypatrywało brzegu dogodnego na nocleg. Zwyczajowo, kiedy wsiadałem na kajak, zakładałem czołówkę na szyję, ciemność nadchodziła szybko, a ja pływałem długo, powoli zdobywając kolejne kilometry, światło mieć pod ręką to dobry nawyk. Tym razem przed wizytą w kawiarni schowałem ją do bagaży, żeby schludniej wyglądać. Brzeg był urwisty, z osłabionym widzeniem wyostrzał mi się słuch, brak wiedzy zastępowała wyobraźnia, to nie zawsze dobrze. Nocleg wypadł przy polu pokrytym cienką warstwą śniegu. To mnie urzeka w tej rzece, że śpisz, gdzie dopłyniesz. Tam budujesz domek, który na tę jedną noc jest całym twoim światem. Nie przywiązujesz się do miejsca, prawdopodobnie nie trafisz tu nigdy więcej. Zacząłem spać wcześnie, zwyczajowo zmarzłem podczas rozkładania obozu, wstałem dość późno. Śniły mi się bobry podgryzające drzewo, nurkujące przy brzegu, ich charakterystyczne płaskie, pokryte łuską ogony – przez co do ryb je zaliczano i w poście znakomitą potrawę jarską stanowiły – z hukiem uderzały o taflę wody. Pokazywały mi, że to ich miejsce, oczywiście w tym śnie.