Zimno w środku, zimno na zewnątrz. Biało w koło. Niewiele tej białości, ale świeżutka tejnocna ta biel. Przy namiocie nadgryzione drzewo, czyżby bobry prawdziwe były, a nie śnione? Rzeką płynie pień prawie wielkości kajaka, a ja tę biel podziwiam, marznę i myślę o bobrach. Przyjemnie tak pomarznąć w tej bieli i wierzyć, że bobry prawdziwe tak obok.
Wszędzie daleko – pomyślałem. Ale dokąd daleko, skoro to podróż bez celu, bez presji czasu. Do drugiego brzegu, do śluzy w Białej Górze, do Gniewa i zamku na wzniesieniu, do księżniczki i kawy?

Woda od lewego brzegu do wału rozlewa się po pastwiskach, zalewa topole, wierzby, które przez lata przystosowały się do tej symbiozy z rzeką i kolejne zalewy nie przynoszą im szkody. My, jako rasa, nie chcemy się przystosowywać, jako stworzeni na podobieństwo Boga (kto nam to wmówił?) rościmy sobie prawo do zmian, pragniemy kształtować, wykorzystywać. Zamykamy rzeki w ich korytach, zmieniamy ich bieg wedle naszych upodobań i potrzeb, z rzadka zwracając uwagę na resztę flory i fauny, którymi tak się zachwycamy.

Wisła wyszła z koryta. Żeglugowe znaki brzegowe znalazły się w wodzie. To jeszcze nie powódź, chociaż topole i wierzby w tej wodzie po korony stoją. Wyszła ta woda, pokazała swą siłę, a ja z jej siłą na tym żółtym kajaku z nazwą firmy na dziobie się mierzę. Nie ma między nami złości, po prostu nasze drogi biegną w przeciwnych kierunkach.

Na prawym brzegu, po mojej lewej stronie, Piekło ze swoim kościołem chowa się za wałem. To wszystko jest daleko wodą odgrodzone. Nie ciągnie mnie do Piekła, pływam pomiędzy zalaną roślinnością, z rzadka ptaki podrywają się do lotu. Roślinność spowalnia nurt, za Piekłem – Biała Góra, pomnik triumfu nad siłami natury. Pisałem już o tym miejscu. Nigdy wcześniej nie widziałem jej potęgi od strony Wisły, majstersztyk hydrotechniki z czerwonej cegły, teraz oglądam z drugiego brzegu. Nie podpływam, zbyt wiele wody nas dzieli, wody, która tam pod murami kotłuje się, szumi.
Świadomość wojny na tej wodzie szerokiej jest, pomimo braku mediów kształtujących mnie na obywatela, patriotę. Słyszę czołgi, wyjące silniki diesla, wybuchy, a przecież jestem na Wiśle, na wodzie, a nie na froncie. Nie wiem, czy to możliwe, że za tamtym wałem, zza którego dobiegają dźwięki, ćwiczą żołnierze zza wschodniej granicy, uczą się walczyć o naszą wolność. Nie widziałem tych maszyn, tych ludzi, być może była to nadinterpretacja dźwięków.

Wiosłowanie jest nudne, monotonne, a ja to robię z niemałą przyjemnością. Zabrzmi to dziwnie, ale im bardziej mi się nie chce, tym bardziej bym chciał zdobywać kolejne metry.
Rzeka kształtuje brzegi, omijając ostrogi, podmywa je i tworzy niegłębokie zatoczki. Wpływam w te zatoczki, jak najbliżej trzymając się brzegu, a prąd sam niesie mnie pod prąd. Sama Wisła jest moim nauczycielem. Gdyby było bliżej, zmieniłbym brzeg, ale nie jest.
Z prądem wstecznym przeskakuję nad zatopioną ostrogą, potem szybka ucieczka w kolejną zatoczkę. Za każdym takim manewrem nadrabiam drogi, ale kosztuje mnie to mniej wysiłku, niż gdybym wiosłował prosto do celu. W tym wypadku dalej znaczy szybciej. Tylko ten czas ucieka, zbliża się ciemność ukryta gdzieś za horyzontem. Światło i ciemność to one bezlitośnie przyciągają kres przygody.
Pomimo potęgi prądu z każdym wiosłem się przemieszczałem i znajdowałem się w nowym miejscu, było to tak płynne, że nie potrafię określić, kiedy brzeg się znowu wypiętrzył. Lewy brzeg, po mojej prawej stronie – o nim piszę, bo ten brzeg mnie dotyczył. Najpierw tarasy nadwiślańskie zarośnięte lasami łęgowymi, krajobraz pradoliny wiślanej graniczącej z wysoczyzną Pojezierza Kaszubskiego, na której zamek pokrzyżacki góruje nad okolicą. Pod zamkiem jest przystań, zbyt huczna nazwa, pomost w ślepym kanale. Tym kanałem poprzez lody niczym lodołamacz dotarłem do zamkowego pomostu, następnie schodami osiemdziesiąt metrów w górę, by ten zamek zobaczyć zza płotu, bo furtka tylko dla gości zamku i Pałacu Marysieńki.
W moim mniemaniu miejsce to utrzymało swój dawny status nie dla wszystkich, głównie dla zamożnych, wpływowych. Stojąc pod furtką w swych gumowych butach i z niemal pustą sakiewką, czuję nieśmiałość wstąpienia w te szlachetne progi, nie potrafię zagaić gościa w kontuszu, bliższy jest mi chłop z taczką trawersujący dziedziniec, podobnie jak ja w gumowe buty ubrany.
Kiedyś, po wypłacie, zabiorę tu księżniczkę i po drugiej stronie płotu wypijemy kawę, może poznamy pana w kontuszu.


Gniew to nie tylko zamek. Układ ulic pamięta średniowiecze. Rynek otoczony jest kamienicami z XV–XIX w. i tak się w tych wiekach zatrzymał.
Piekarnia z kawą. Wchodzę. Cieszy widok ciast, chleba nie ma, wyprzedany. Piekarnia znajduje się pod filarami na rynku. Naprzeciw, w centrum tego rynku, zabytkowy ratusz.
– Dzień dobry. Napiję się u pani kawy? – Za ekspedientką na blacie stał automatyczny expres, bez finezji, jednak to zawsze expres.
– Wie pan, z tą kawą może być trudno; od dwóch dni dzwonię do serwisu i jakoś dojechać nie potrafią. Czasami się włącza, jednak częściej nie. Coś jeszcze oprócz kawy?
– Jak uda się zrobić kawę, to coś słodkiego do niej.
– O, widzi pan, włączył się. Jest pan pod szczęśliwą gwiazdą rodzony. Na miejscu czy na wynos?
– Na miejscu, poproszę.

Pamiętam z tego miasta tę kawę, ciastko i drożdżówkę, lekko już podeschłą, i mam niedosyt, bo niewiele mam stamtąd wspomnień. Kanałem przez lody wróciłem na Wisłę.

Przyzwyczaiłem się już pływać w ciemnościach. Przez te kilka dni nabrałem dużo pewności i swobody. To wszystko minęło za mostem Kwidzyn–Gniew, który długo cieszył moje zmysły światłami. Było ciemno, nie mogłem płynąć przy brzegu, zbyt wiele poległych drzew stanowiło przeszkody, zwałki. Bliżej osi rzeki prąd był zbyt silny. Próbowałem odnaleźć złoty środek, kluczyłem między przeszkodami a osią rzeki. Woda miejscami się kotłowała. Światło czołówki skracało pole widzenia. Tylko szum i ciągłe wiosłowanie z niemal pełną mocą. Wiosłowanie, które nie posuwało do przodu, a jeśli nawet, to nieznacznie. Udało mi się przepłynąć nad przeszkodą, poczułem ją pod dnem. Powyżej mimo usilnych starań nie mogłem uporać się z nurtem. Zacząłem się cofać, pierwszy raz tak wyraźnie i bez kontroli. Płetwa sterowa zaczepiła o kamienie. Udało się ją podnieść. Kajak obróciło burtą, nie mogłem go wyprowadzić pod prąd. Mocno i krótkimi ruchami chlapałem wiosłami. Przechyliło mnie na burtę, w ostatniej chwili podparłem się wiosłem. A co, jak się wywrócę? Jak to co? Pozbieram się i popłynę dalej.
Udało mi się wyprostować kajak. Fala przeszła górą, została po niej tylko cienka warstwa lodu. Nie byłem w stanie przemieszczać się do przodu. Promowałem do prawego brzegu po mojej lewej burcie. Mimo rozpaczliwych starań traciłem wysokość, znosiło mnie na betonową konstrukcję, a ja chciałem wyżej, w górę rzeki, chciałem jak najdalej od mostu.
Był mróz, a mnie pot zalewał. Nie odpoczywałem, nie mogłem. Bliżej brzegu moje wysiłki stawały się realne. Znowu się przemieszczałem. Tej nocy, tego wieczoru zmęczony psychicznie już niewiele upłynąłem wiele. Marzyłem o swoim zielonym domku, nadmuchanym materacu i spokoju.
Marzenia się zmaterializowały. Leżę w namiocie, spijam gorącą herbatkę, która w nocy wygoni mnie na zimno, ślinię palec i przekładam kolejną stronę książki Hessego „Wilk Stepowy”.