To była zima. Dziś takich zim już nie ma, chciałoby się powiedzieć. A może już wtedy takich zim nie było? Tylko jak wytłumaczyć ten śnieg, który mam w pamięci, jak wytłumaczyć skostniałe, wręcz zamarznięte palce zaciśnięte na lince od sanek obciążonych tym małym ciężarem, tą marudzącą istotką – Która jest moją córką. To wszystko jakby wczoraj było, chociaż zdarzyło się znacznie dawniej.

Było ciemno, noc była i pomimo zalegającego wokół śniegu padał deszcz, szczególnie na początku tej trasy, na wysokości samochodu, bo później z każdym kolejnym metrem przewyższenia wzmagał się wiatr, a deszcz przechodził w krupy śnieżne smagające boleśnie twarze. Zapewne chcielibyście się dowiedzieć, po co tam szliśmy w tę ciemną noc, rozjaśnioną jedynie światłem gwiazd odbijającym się od śniegu, z małymi dziećmi, narzekającymi, zresztą zasadnie, na zimno, wiatr i zmęczenie. Gdzie prowadziły nas kroki w skrzypiącym śniegu, pośród choinek i innych iglaków?
– Tato, zimno mi.
– Dobrze, jakbyś trochę pochodziła, nóżki by się rozgrzały.
– Ale, tata, ja naprawdę jestem zmęczona – zanosiła się płaczem.
– Nie płacz, bo ci łezki zamarzną – siliłem się na dowcip, którego nikt nie docenił.

Świątynia Wang została już za naszymi plecami. Ledwie zaznaczyła się w naszej świadomości, chociaż to taki unikatowy zabytek, któremu powinno się poświęcić znacznie więcej uwagi.
Świątynia Wang w miejscowości Vang nad jeziorem Vangsmjøse pierwszy raz stanęła, wtedy nie miała nazwy, po prostu była Domem Bożym. Świątynia schrystianizowanych wikingów pełna jest smoków, wijących się węży wypełzających z ust maszkaron, plecionek z roślin czy lwów osiadłych na kapitelach kolumn, głównym portalu oraz na stelach. Typowy kościół słupowy stavkirke z XII, może XIII wieku. Niewiele takich się zachowało, a jeden – na ziemiach polskich. Po długiej podróży, morskiej, rzecznej i lądowej zmartwychwstał, zgromadził wiernych nowego pokolenia, nowego kościoła, wiernych z nową mową, do której przywykł i którą zaczął rozumieć. Gdy znajdziesz się tam w odpowiednim czasie w niedzielę i święta, możesz uczestniczyć w ewangelickim nabożeństwie.
Świątynia Wang rozpłynęła się gdzieś za nami w ciemnościach coraz głębszej nocy. Wieża z kamienia została na straży, by chronić drewniany budynek przed silnymi wiatrami schodzącymi po zboczach, przed duchem tych gór, który nie zawsze jest przychylny. Duchem, którego łaski i niełaski mieliśmy jeszcze doznać.
Wszystko w koło było nowe, szeroka droga porosła lasem po obu stronach prowadziła nieznacznie pod górę. Wiatr wiał wzdłuż drogi, gdzie nic nie stawało mu na przeszkodzie i nic nie chroniło nas przed jego kaprysami. Zacinało śniegiem, ubranie nie chroniło dostatecznie przed zimnem. Najmłodszą na sankach owinęliśmy folią NRC (niezbędnik na każdym wyjeździe). Ktoś próbował mówić, mało kto go słuchał. Jaś nie narzekał, chociaż był pełen żalu. Szedł na przedzie, choć nie rozumiał tego całego zdobywania w dzień, a tym bardziej w nocy. Szlak żółty łączył się z niebieskim, potem niebieski z drogi zbaczał i między drzewa wchodził. Mniej świszczało w uszach, spokojniejsze były myśli do czasu, gdy ściany kotła o górach przypomniały. Strome, ciemne kształty ukryte we mgle, których jednym spojrzeniem ogarnąć nie sposób. Ścieżka wąska, wydeptana, śliska, niczym nić Ariadny prowadziła do celu. But nie trzymał się ziemi, ani ten duży, ani ten mały. Przelękły, stąpał niepewnie. Las zanikał, wiatr układał się wzdłuż drogi, zawieja zasłaniała przyszłość tę najbliższą, przyszłość, do której zmierzaliśmy. Brak widoku napawał lękiem, przez niepewność każdego kroku wkradał się strach. Znacie to uczucie, kiedy zimno i nie wiecie, co się za chwilę wydarzy?
– Dobra, wiem, że wieje, że zimno, ale zatrzymać się trzeba. Czas podkuć obuwie.
Dzieci wypełniła duma, że posiadają gumowe nakładki w widiowe kolce uzbrojone. Już was słyszę, że to nic niewarte, jednorazowe takie i nawet się z wami zgodzę. Jednak dla tych małych śmiem twierdzić, że nie ma lepszego wyboru. I bezpieczniejszego. W raczkach lub rakach nawet dorośli są skłonni zębem metalowym o spodnie lub stuptuty zahaczyć i glebę zaliczyć, w tych gumach tego zagrożenia dla dzieci unikniecie. W tamtym momencie, pośród nocy, mgłą otuleni, śliski wąski przesmyk obok skałki stał się nie lada wyzwaniem. Zastanawialiśmy się, co nas czeka za zakrętem, jak jeszcze będą bolały nogi, jak bardzo zmarzniemy. Małe stópki już podkute bez trudu trzymały się ośnieżonej ścieżki i kroczyły w nieznane, duże niepewnie na sztywnych nogach za nimi kroczyły.
– Mama, coś tam jest?! – Nie pamiętam, które to wykrzykiwało. – Jest jakieś światło. To tutaj, prawda?

Uwielbiam te stare schroniska, pachnące drewnem i wilgocią. Skrzypiące schody i drzwi, toalety, prysznice na korytarzu. By z nich skorzystać, trzeba opuścić surowe pokoje z zimowym widokiem za oknem. Schroniska takie łączą, prowokują do kontaktu obcych sobie gości.

Do Samotni weszliśmy długim zimowym wejściem, cały czas otrzepując się z oblepiającego nas śniegu, szczęśliwi, że dotarliśmy. Z zewnątrz niemal cały budynek pokrywał biały, zimny puch. W jego wnętrzu ciepło i ostatnie niedobitki turystów w jadalni. Do biura weszliśmy we dwoje, urzekła nas starsza kobieta, która jakby się zrosła z tym miejscem, i znacznie młodsza, pogodna, która przyjmowała nas jak gości, a nie jak klientów. Subiektywne odczucie. Wtedy nie wiedziałem, dzisiaj już wiem, że to matka i córka nas witały. Sylwia Siemaszko wraz z mężem zapisali dużą kartę historii tego miejsca, córka kontynuuje rodzinną tradycję. Dzisiaj mam tyle do nich pytań… Może kiedyś je zadam?
Schronisko Samotnia to bez wątpienia perła dolnośląskich schronisk i warto chociaż raz w życiu je odwiedzić. Stoi 12 metrów ponad lustrem Małego Stawu, tam gdzie las ustępuje miejsca kosodrzewinie.
– Tata, gdzie jesteśmy?
– W Samotni.
– A co to samotnia?
– To miejsce, gdzie się szuka samotności.
– Przecież my szukamy śnieżki.
– Jedno drugiemu nie przeszkadza.
– Nie rozumiem. Fajna ta samotnia.
Każdy po kolei odpływał w sen. Jakie były sny? Tego dzisiaj nawet śniący nie są w stanie powiedzieć. A może snów nie było? Samotnia miała być naszą bazą główną w drodze na Śnieżkę. W następne dni mieliśmy podjąć próbę zdobycia najwyższego szczytu Karkonoszy.
Śnieżka to bardzo kapryśna góra, niektórzy twierdzą, że to za sprawą Ducha Gór. Jest to rejon bardzo silnych, porywistych wiatrów o prędkości przekraczającej 15 m/s (w porywach 35 m/s). W 2004 roku w znajdującej się tam stacji meteo odnotowano średnią dziesięciominutową prędkość wiatru wynoszącą 65 m/s, czyli 234 km/h! Z taką prędkością nie jeżdżę nawet samochodem. Na dodatek częściej tam wieje niż nie wieje, około 200 dni w roku z silnymi wiatrami. Temperatura też nie rozpieszcza, nawet w najcieplejsze miesiące (lipiec i sierpień) średnia dobowa temperatura nie przekracza 9°C.
Jednak góra nie taka straszna, jak ją maluje, o czym świadczą tłumy turystów corocznie wchodzących na szczyt. Śnieżka znacznie góruje nad otaczającymi ją grzbietami. Oficjalna wysokość to 1602 m n.p.m., jednak góra nie przestaje rosnąć. Według najnowszych pomiarów ma 1603,296 m n.p.m. Jest najwyższym szczytem Republiki Czeskiej i jednym z najwyższych w Koronie Gór Polski. Technicznie nie należy do trudnych i nie wymaga nazbyt forsownego marszu. Zawsze można odsapnąć w którymś ze schronisk, które będziemy mijać po drodze (Strzecha Akademicka, Śląski Dom).

Za dnia wszystko wyglądało inaczej, magicznie. Najmłodsi tarzali się w śniegu. Schronisko zdawało się pływać w zimnej bieli, ktoś z obsługi odgarniał wejście niebieską plastikową szuflą. Duży, jeden z członków naszej wyprawy, dopalał papierosa, obrzucany przez Jasia i Zuzię śnieżkami, nie pozostawał im dłużny. Poniżej Mały Staw pokrywała równomierna tafla lodu, za nim 200 metrów w górę pięły się ściany Kotła Małego Stawu.
– Jak tu pięknie – powiedział do mnie. Nic nie odpowiedziałem, w myślach wędrowałem na szczyt.
Mały Staw wcale nie jest taki mały – 255 metrów długości, 185 metrów szerokości, do tego 6,5 metra głębi. Zapewne tylko przez sąsiedztwo znacznie większego Wielkiego Stawu zawdzięcza swoją nazwę. Nad Wielkim Stawem Równia pod Śnieżką, równia pod celem naszej wyprawy.


Nie pamiętam, kiedy podjęliśmy próbę wejścia na szczyt. Czy to było następnego dnia po przybyciu, czy może dzień później. Zresztą, jakie to ma znaczenie?
– Tata, to prawda o tym Duchu Gór?
– Ponoć w tej górze jest jego dom i bardziej lubi zwierzęta niż ludzi.
– One się tak nie rządzą na jego ziemi – wtrącił Jasiu.
– Mówią, że może być starcem, turystą, wiatrem, zwierzęciem. Czasami, gdy ma taki kaprys, pomoże. Innym razem będzie psocił i nie wpuści do swego królestwa. Na szczycie postawiono kaplicę, by go okiełznać, wypędzić. Jest też jego grób, ale to tylko ludzka fanaberia, bo jego tam nie ma. Karkonosz, bo tak też go nazywają, będzie, dopóki te góry będą. Takie moje zdanie.
– Oj, nie chcę go spotkać, tato – powiedziała Zuzanna.
– Może już tu jest z nami?
– Nie, tu go nie ma – stwierdziła bez wahania.


Za Samotnią, po tyczkach, niemal ciągle w górę, szybko osiągnęliśmy wysokość Strzechy Akademickiej. Wiało na tyle znośnie, że nie zatrzymaliśmy się na popas. Szeroka droga prowadziła powoli do celu. Najpierw Równia, potem Śląski Dom i wreszcie sam szczyt, taki był plan. Nasza szóstka wlekła się jak to z najmłodszymi przystoi. Trochę bitwy na śnieżki, kilka aniołków na niezadeptanym śniegu, zabawa w chowanego za samotnymi choinkami w śnieżnych lejach, będziemy długo to wspominać.
Moje ambicje zdobywcy rosły. Powoli, powoli byliśmy coraz bliżej celu. Zuzanna przejęła gogle od wujka – wtedy dzieci jeszcze nie posiadały swoich, dziś to obowiązkowy ekwipunek. Czym bliżej Równi, tym wiatr przybierał na sile. Ostre igiełki wdzierały się w oczy, raniły nieosłonięte skrawki skóry. Bolało, jednak cel wymaga poświęceń, ponadto czym większy trud, tym większa satysfakcja, tak mogą myśleć ojcowie i ja jako ojciec tak myślałem. Wiatr rozpędzał się do coraz większych prędkości, przenosił zaspy śnieżne z miejsca na miejsce. Droga była zawiana, chociaż tyczki jasno wyznaczały kierunek. Miejscami brodziliśmy w głębokim w śniegu, gdzie indziej ślizgaliśmy się na wywianych łachach. Krótkie nóżki miały trudniej. Równia pod Śnieżką była w zasięgu wzroku, jednak ostre lodowe igiełki tego widoku zakazywały. Czemu on to robi moim dzieciom, czym mu zawiniły? – pomyślałem o legendach. Jasiu był na przedzie, milczał.

Dosyć szybko go dogoniłem. Spojrzałem w jego dziecięcą buzię, zaczerwienioną, smutną. Nie wiem, czy to były łzy od wiatru. Czemu ja to robię swoim dzieciom? – dudniło we mnie pytanie. Spojrzałem jeszcze raz na Równię pod Śnieżką, stałem tak chwilę pod wiatr.
– Chyba czas wracać. Najwyraźniej Karkonosz nie ma ochoty dzisiaj nas gościć – oznajmiłem.
Przez chwilę się wahał, jednak gdy go ponagliłem, zawrócił.
– Nie ma co stać, wracamy na naleśniki – dodałem.
To była naprawdę dobra decyzja. Na Śnieżkę wrócimy, gdy gospodarz będzie w lepszym humorze. Strzecha Akademicka przyjęła nas ciepłem i stołówkowym gwarem. Miła odmiana po walce z wiatrem. Wieczorem na powrót w Samotni czytaliśmy o Duchu Gór czeskie o nim opowieści.

Kolejne dni nie rozpieszczały pogodą. Tego roku nie weszliśmy na szczyt, słuchaliśmy tylko opowieści Marka i Asi, którym się to udało, o tym, jak tam wiało i jak nic nie było widać. Swój wyczyn przepłacili chorobą z biegunką i wymiotami. Tak się dzieje, gdy się nie szanuje gospodarza. Nam wszystkim zostały wspomnienia i chęć kolejnej wycieczki.

Podobało się? Jeśli tak zapisz się a pierwszy dowiesz się o kolejnym wpisie. A będzie się działo. Zapraszamy.
Skomentuj