Przystań na Siennickiej była cicha, roboczo zagracona. Na nabrzeżu łodzie wyciągnięte z wody w specjalnych łożach przesypiały zimę. Wśród nich nefryty pełne wspomnień. Jeden z nich narodził się w tym samym roku co ja. Od lat niewiele się tu zmienia. To w tym miejscu, na tej, a nie innej przystani, w hangarze za zieloną bramą, trzema zamkami ryglowaną, czekał na mnie kajak: żółty, zakurzony, z nazwą firmy na dziobie, małym sterem na rufie, lukiem bagażowym i fartuchem, żeby uszczelnić się w kokpicie.

Jolka – nieważne, kim jest Jolka, ważne natomiast, że jest, że była wtedy – odryglowała zamek po zamku, bezbłędnie dobierając klucze, i ten żółty kajak z nazwą firmy na dziobie pomogła zwodować. Podziękowania dla Jolki. Tak wszystko się zaczynało. Ekscytacja mieszana z ciekawością i wiarą w swoją moc były moim paliwem. Robiłem coś wyjątkowego, oczywiście w swoim mniemaniu. Robiłem coś, po czym musiały zostać wspomnienia.
W końcu na wodzie. Koniec nieudacznych przygotowań, pakowania. Nastał czas działania, wiosłowania i radzenia sobie z tym, czym dysponuję. To było piękne.
Z radością wypłynąłem z opływu Motławy na Martwą Wisłę. Most Siennicki został za rufą, kolejowy i wantowy przed dziobem.
Jakże różna ta przestrzeń od tej, którą pamiętam. Zapuszczone nabrzeża poszły w niepamięć. Barki i holownik, cumujące niegdyś licznie przy nabrzeżu szyprów, znikły. Znikły też omegi, na pełnych żaglach szkolące przyszłych żeglarzy, które czasami potrafiły się wywrócić. Omegi, które z tej samej co ja dziś przystani wypływały. Obecnie to teren portu i pływanie na żaglach jest zakazane. Bliżej mostu kolejowego, który notabene jest dziś innym mostem kolejowym, na wysokości złomowiska, był zatopiony wrak promu samochodowego ścięty do poziomu wody. Nigdy się nie zastanawialiśmy, skąd się tam znalazł. Czasami przy niskim stanie wody służył za wyspę piknikową, kiedy woda była wysoka, stanowił niewidzialną i niebezpieczną przeszkodę nawigacyjną. Dzisiaj i jego już nie ma, wszystko w tym rejonie zmieniło się na lepsze, a jednak jakaś tęsknota za tamtym nieładem została.
Wiosłowałem pomiędzy nabrzeżem szyprów i retmanów. Przyzwyczajałem się do monotonii ruchów. Żółty kajak z nazwą firmy na dziobie szybko ciął wody tej Martwej Wisły, niósł mnie ku przygodzie. Dzieci odbijały piłkę między sobą, Graciela przy dobrej herbacie na ploteczkach u przyjaciółki obserwowała sikorki za oknem.
Most kolejowy, później wantowy im. Jana Pawła II od spodu wyglądały majestatycznie, jednak ich majestat zupełnie mnie nie dotykał. Nowa myśl techniczna zastąpiła starą, zwykły stan rzeczy. Nabrzeża za mostami, po obu stronach przystanie, stocznie. Małe jak i te większe łodzie pochowane na brzegach. Jednostki Żeglugi Gdańskiej przytulone burta w burtę do nabrzeża. Jednostki niemłode, jednak ciągle w służbie, pływające w sezonie po zatoce, po rzekach.
Wiosłowałem. Woda tu szersza, łatwiejsza w żegludze dla większych jednostek, dla kajaka trochę nietypowa. Moje żółte czółenko nikło na tle industrialnego krajobrazu. Możecie mi wierzyć lub nie, wśród trzcin wypatrzyłem ukryte katamarany. Nie jakieś Hobby Caty, ale ekskluzywne, potężne jachty dla milionerów, koło których nie sposób przepłynąć obojętnie. Wszystkie podobne, a jednak zupełnie różne, wyposażane pod preferencje przyszłych właścicieli. Podpłynąłem do takiego zielonego wyściełanego w całości ogniwami fotowoltaicznymi. Byłem przy nim taki malutki. Zajrzałem przez potężne okno w burcie. Wnętrze wyglądało schludnie, dostojnie i bogato, nie miało jeszcze śladów właścicieli. Byłem dumny, że my, Polacy, potrafimy. Ten przepych, połysk trochę mnie jednak przytłoczył, gdy uświadomiłem sobie, że nigdy nie będzie on moim udziałem. Z przyjemnością ruszyłem w dalszą podróż, dumny ze swojego czółenka i z tego, że sam, tymi rękoma i że mam dla kogo.

Na tym samym brzegu mijałem kolejno kanały wykorzystywane niegdyś w przemyśle drzewnym. To tu mieściły się tartaki, w których przygotowywano drewno dla Gdańska. Było to tak dawno, że nikt o tym nie wspomina przez niepamięć, ale jednak było. Flis był metodą zarobkowania i transportu potężnych drewnianych pni powiązanych w tratwy. Na ten czas jeszcze nie Martwa Wisła była drogą, której znaczenie ekonomiczne było wiodące. Wyobrażam sobie wodę rozlaną, bez kładek i mostów nad nią przerzuconych, jedynie z brodem na wysokości Gęsiej Karczmy, po której dzielnica Gdańska odziedziczyła nazwę. Tartaki pełne ludzi pogrążonych w swojej czasem niewolniczej pracy. Kiedy tak sobie wracam myślami w tę przeszłość, której ledwie się domyślam, to jachty, które przed chwilą wprawiły mnie w zachwyt, rozmywają się w tej dawnej codzienności i nie jestem już głodny ich przepychu.
Wiosłowałem, bo to bezmyślne wymachiwanie było w tamtej chwili najlepszym, co mogłem dla siebie, dla nas robić. Skłamałbym, gdybym napisał, że tęskniłem. Nie tęskniłem, po prostu wiosłowałem. Mógłbym w tym miejscu opisywać wam bajeczne widoki, które rozbudziłyby waszą chęć odszukania tych miejsc, w pięknych słowach pobudzić waszą wyobraźnię, zachęcić do zazdroszczenia każdego przepłyniętego widoku, doznania, ale tego wszystkiego nie było. Byłem tylko ja, wiosła i nieśpieszne chlap, chlap, chlap. Hipnotyzujące chlap, chlap, chlap.
Po burcie prawej mijałem Rafinerię Gdańską, potężne zbiorniki i wysoko nad wszystkim pochodnie płonące niemal wiecznym ogniem wypalającym nadmiar gazów powstałych w procesach produkcyjnych.
Chlap, chlap, chlap, chłodny zefirek owiewa spocone lico, wczesna zimowa ciemność zajmuje miejsce dnia. Ciągle chciało się wiosłować. Dostrzegłem żar papierosa na tle małych nadbrzeżnych domków, być może rybackiej zabudowy. Żar był zwrócony w moim kierunku, jakby właściciel żaru wyszukiwał źródła rytmicznego chlap, chlap, chlap. Żar opadł do wody i znikł. Postać skierowała się w stronę dwóch kutrów żółto-niebieskich oświetlonych przez nabrzeżne latarnie. Mieliśmy ten sam kierunek. Nie pamiętam kiedy, nasze drogi się rozeszły.
Znowu było szerzej. Trzymałem się brzegu zarośniętego trzcinami. Przed dziobem dwa oświetlone baseny Stoczni Wisła. W 1889 roku była to baza remontowa lodołamaczy rzecznych. Praca tych niewielkich jednostek była kluczowa w przeciwpowodziowej ochronie Gdańska. Później budowano tu statki dla żeglugi rzecznej, na Zalew Szczeciński i Zatokę Gdańską. Dzisiaj to już zupełnie inne miejsce, chociaż ciągle działające w przemyśle stoczniowym.

Odbijam w prawo, gdzie kiedyś, wedle podań, była śluza Pleniewo chroniąca miasto przed wodami kapryśnej Wisły. Dalej na wschód był mały fort chroniący z kolei śluzę przed zapędami innych nieprzyjaznych ludów. Dzisiaj już nie ma śladu tych budowli, a i pamięć o nich się zatarła, dzięki czemu tacy jak ja mogą realizować swoje pomysły, łudząc się, że takie dokonania coś znaczą dla świata. Zważywszy, że moim światem jest rodzina i przyjaciele, to w takim założeniu jest dużo prawdy.

Bez wrót, bez fortu, niczym nieograniczany wypływałem na rozlewisko. Na lewo uchodzi Wisła Śmiała, która w 1840 wywalczyła prawo do wolności, przedzierając się do morza i rozdzielając Górki na Zachodnie i Wschodnie. Pokazała, że warto walczyć, chociaż krążą pogłoski, że została przymuszona do tego przez zatory lodowe. Obrałem kurs na wschód, na spotkanie królowej polskich rzek.
Trzeba wam wiedzieć, drodzy czytelnicy, że każda zmiana akwenu wiąże się z dreszczykiem emocji, często z przypływem adrenaliny i większą aktywnością w wiosłowaniu, szczególnie kiedy jesteś niewidoczny podczas nocy i znikąd nie możesz się spodziewać pomocy. Wypływałem na rozlewisko, po którym krążył trałujący kuter. Nie sądziłem, że na tym akwenie łowi się w sposób przemysłowy, widać jednak tak, bo oznakowanie nawigacyjne jednostki pokazywało, że nie krył się ze swoją działalnością. Był mi przeszkodą, pływał, zmieniając kierunki bez żadnego schematu. Zdawałem sobie sprawę z jego prędkości i ograniczeń manewrowych. Widziałem go doskonale, natomiast on nie zdawał sobie sprawy z mojego istnienia. Początkowo schowałem się za zieloną boję. Kiedy nabrałem odwagi, oświetliłem kajak światłem czołówki, sprawiając pozory widoczności. Wiosłowałem bardziej zdecydowanie niż przez cały dzień. Początkowo płynęliśmy w przeciwnych kierunkach, następnie kuter zmienił kurs o 90 stopni i przeszedł daleko za rufą kajaka. Byłem drobiną, może refleksem światła na fali z jego perspektywy. Ponowne zmienił kurs o 90 stopni w poszukiwaniu ryby. Płynęliśmy tym samym kursem, on szybciej, ja wolniej, on z tyłu, ja z przodu. Moje wiosła przecinały ciemność z niezwykłą częstotliwością. Żółty dziób rozcinał rodzące się z wiatru fale. Coraz wyraźniej i głośniej słyszałem specyficzny dźwięk diesla jednostki za moimi plecami.

Światła budują krajobraz. Jak ten dźwięk niesie się po wodzie.

Kusiło mnie napisać o moście pontonowym, którego już nie ma. Tym zbudowanym w Kiezmarku dla wojska, co przeszedł do służby cywilnej i funkcjonował ponad 40 lat. Myślę, że dawno zasłużył na emeryturę. Z jednego wojskowego mostu powstały dwa, ten w Sobieszewie i drugi w Drewnicy. Kusiło mnie napisać, jak fajnie się bujał pod ciężarem przejeżdżających pojazdów i jak stojący pasażerowie komunikacji miejskiej musieli opuszczać pojazd i pokonać most pieszo.
Przepływałem pod jego następcą, chlap, chlap… Największym mostem zwodzonym w Polsce. Przepływałem pod mostem 100-lecia Odzyskania Niepodległości. Miałem wolność, o którą walczyły tamte pokolenia sprzed 100 lat. Nikt nie narzucał mi tempa, kierunku, chlap, chlap… Raz za razem było moim wyborem. Wobec tego, co się dzieje za naszą wschodnią granicą, zapragnąłem nigdy tej wolności nie stracić, aby moje dzieci i dzieci ich dzieci mogły swoje chlap, chlap w różnych dziedzinach realizować. Zapragnąłem, żeby ci, którzy się biją o wolność swoją i w dużej mierze naszą, wywalczyli pokój i spokój, wyganiając niepokój z serc.
Chlap, chlap… most 100-lecia Odzyskania Niepodległości zostawał za plecami. Zimny wiatr przewiewał ubrania. Chłód i zmęczenie zachęcały do wypoczynku, na który nie było ani czasu, ani miejsca. Od strony wyspy szuwary gięły się pod naporem kolejnych podmuchów. Naprzeciwko wznosiła się hałda rekultywowanych fosfogipsów. Legendy powtarzane przez mieszkańców wyspy głoszą, że świeci ona w nocy. Tej nocy nie świeciła, świeciły natomiast latarnie na jej szczycie. Wielka góra na 50 metrów wysoka, jakieś szesnaście milionów ton odpadów, które zaczęto w 1972 roku zwozić do głębokiego na dziesięć metrów wyrobiska po starej cegielni. W 25 lat hałda urosła, ku rozpaczy okolicznych mieszkańców, do dzisiejszych rozmiarów.
Chmury na niebie skutecznie przesłaniały gwiazdy. Temperatura gwałtownie spadła, stała się ujemna. Nie było później niż osiemnasta. Minąłem stocznię Galeon, gdzie budują szybkie łodzie motorowodne. Latarnie na północnym brzegu rzeki punktami świetlnymi wyznaczały drogę do śluzy. Próbowałem je zliczyć, jednak ciągle z przodu pojawiały się nowe. Oświetlały równolegle do rzeki biegnącą drogę. Liczenie, wyznaczanie celi to ewidentne oznaki znużenie, odpędzanie nieprzyjaznych myśli w stylu: po co, dlaczego, przecież nie warto. Po czterech godzinach wiosłowania już się nie chciało. Nie chciałem też dobić za wcześnie, bo co potem do rana w namiocie, jednocześnie chciałem już być w tym namiocie, w śpiworze z herbatą.
Kres wysiłku, takie dziwne ciepło ogarnia i radość z nadchodzącej nocy. Śluza w Przegalinie bogato oświetlona, z zamkniętymi zielonymi wrotami.
To moja brama do przygody. Na pewno się nie otworzy.
Dopłynąłem pod same wrota, by poczuć ich potęgę, ich władzę nad drogą. Za tą śluzą już Wisła nie jest Martwa. Nieśmiało zapukałem, żeby zapytać o księżniczkę, tę od porannej kawy. Pukanie pomimo włożonej siły było ciche i nie przyniosło efektu.
Bądź na bieżąco daj się powiadamiać

Na prawo od śluzy w ciemności znikało starorzecze dawnej Wisły, pamiętające flisaków i czasy, kiedy Wisła nie była podzielona, znaczyła więcej niż dzisiaj. Ludzie to zmienili, bo ludzie nie lubią się dostosowywać, wolą dostosowywać do siebie. Pisząc to, stanąłem z boku, jakbym ja nie był człowiekiem. Kiedy wykopano przekop, odcięto tę część rzeki tonami popiołów z Elektrociepłowni Wybrzeże, zasypano czterdzieści hektarów, chociaż zamierzano dwukrotnie więcej. Gdzieś tam, w tej ciemności, na tych popiołach wzniesiono przystań, która podobno, jak wyczytałem, i kajakowcom jest przychylna.
Natomiast na lewo, przy północnym brzegu, awanport starej śluzy, już nieczynnej, będącej dzisiaj miejscem postoju rzecznych lodołamaczy, i w tym awanporcie zakończyłem pierwszy dzień wiosłowania.
